Ł. niebem, łbem
Miasto Ł. Tomasz Piątek, 160 stron. (W.A.B. 2012)
A, b.c, d, e, f, g, h, i, j, k, l, m, n, o, p, r, s, t, u, w, y. z.
Alfabet niepełny. Bo przecież:
Ą, Ć, Ę, Ł, Ń, Ó, Ś, Ż, Ź.
Chyba cały. A sprawa rozbija się o: ł, ó, ź (no i d).
Tomasz Piątek, to teraz gwiazda. Normalnie demaskator i obrazoburca. Zabrał się za prześwietlanie Antoniego Macierewicza. Nie wiem czy udanie (nie czytałem), przejrzałem jedynie artykuł magazynowy w Gazecie Wyborczej. Tekst traktował o sposobie napisania książki o Antonim, ministrze.
Potem docierały mnie głosy i odgłosy, że Piątek obraża się na tych, którym nie podoba się jego dzieło. Mnie obrażało coś innego. Otóż wypominanie i napominanie, a raczej wspominanie, że pisarz to narkoman i alkoholik. Uznaję i uznawałem za pozbawione sensu rzucanie kamieniem, przez tych, którzy sami nie są bez winy.
Piątek do moich półek trafił dawno. Ściślej: trafiła Heroina. W czystej postaci zdań złożonych i rozłożonych. Kupiłem dawkę twórczości Piątka, bo wielu przekonywało mnie, że musisz to połknąć (a może wciągnąć). Ok. Heroina była. Stoi gdzieś zapomniana. Nabzdyczyła się za brak czułości. Liczyła, że skoro i ja wiem co to uzależnienie, to potraktuję ją lepiej.
A tu taki brak sentymentów.
Ł, Ó, D, Ź . W Mieście Ł. podobno była kiedyś przecena, tzn . taka promocja na schab za dychę dawali (oczywiście sprzedawali). Potem - jak pisze autor - schab był nadal, ale już droższy.
A ja między kawą Finezja, musztardą sarepską, piwem Ż. i olejem K. w promocji prawie za dychę (9.90) nabyłem w dużym sklepie, który reklamuje sam Napoleon, (kupiłem) Miasto Ł., Tomasza Piątka.
A był poniedziałek. Do Piątku droga daleka. Ł, Ó, Ź (no i D.).
Dowiedziałem się (gdzieś około środy), że Piątek napisał książek wuchtę (wuchta - dużo ludzi, po poznańsku). Napisał, ale mnie to obeszło, nie dotyczyło.
W Mieście Ł. są sprawy pilne i są kwestie drugie. Pilnie chwalę to co autor wraz z książkową żoną i pasierbem wyrabiają ze słowem. Wiecie co to są gigarzechotki, albo symbull? To się dowiecie (gdy przeczytacie książkę).
Od razu dopadło mnie skojarzenie z Marianem Pilotem. Wprawdzie w "Pióropuszu" (Wydawnictwo Literackie, 2010) autor nie żongluje słowem, on robi o wiele więcej, Pilot jest akrobatą słowa, magikiem, cyrkowcem doskonałym. A Piątek? Piątek próbuje, kolejny raz nie pić, nie ćpać, ratować bliskość, miłość, udany seks.
A co jest drugie w tej książce? Lawina. Lawina zbytecznych słów. Nawet przepisy kulinarne, cytowane przez Piątka, tu nie pasują. Wygląda to tak, jakby pisarz musiał wyrobić zleconą ilość zapisanych kartek maszynopisu.
Ł - w ogóle, to nie chodzi tu o Ł. Ani o Ó i Ź (no i D). Ten krajobraz, te urywki, te marginesy mogłyby wydarzyć się także w miastach W, ZG, G, P czy K. Nic to "Ł" nie znaczy, nie jest żadnym magnesem. Mnie przyciąga "H", żona "T" i jeszcze tę siłę ma Istota Lubo (pies).
Gdy czyta się dużo, mózg nie wietrzeje, nie regeneruje się, jest obciążony. Ale nie piszę o sobie, lecz o Tomaszu P.
Zabrałem się za jego słowa, by poczuć się lepiej. Chciałem odpocząć. Odciążyć szare komórki. Stało się inaczej. Stało się źle. Zmęczyłem się okropnie (siedząc w oknie, okopnie, krponie... ).
Nota: 5/10
Fot: Jacek Marczewski, Wyborcza. pl/Kraków