Dobry, mądry człowiek
Jeszcze jeden oddech. Paul Kalanithi, 234 strony. Tłumaczenie: Łukasz Małecki (Wydawnictwo Literackie, 2017)
Boję się takich książek.
Mam podejście specyficzne. Gdzieś w głębi traktuje je jak poradniki. A z poradników skuszony mogę być jedynie pozycją "Jak zostać papieżem w siedem (7) dni". Wprawdzie byłem już bliski nabycia umiejętności zdobycia Watykanu, ale była to tylko ułuda. Jakże piękna ułuda. Fundatorem był Jerzy Pilch. W dramacie Narty Ojca Świętego (Świat Książki, 2004) jest to coś, co zbliżało mnie do wiedzy zaczerpniętej z małego majsterkowicza.
Majsterkowiczem, a dosadniej: majstrem był Paul Kalanithi. Neurochirurg to lekarz nad lekarzami. Kto ma dostęp do mózgu, ten ma dostęp do człowieczeństwa.
Może dlatego, że i mnie dotykali, kroili i wspomogli w śruby (w sierpniu ubiegłego roku) neurochirurdzy, to zabrałem się za tę lekturę?
A może dlatego, że książka była nominowana do Nagrody Pulitzera?
Może dlatego, że jestem hipochondrykiem? Ciekawe. Może też dlatego, że boli mnie zbyt wiele i czuję, że nie mam zbyt wiele czasu na przeczytanie wszystkiego, dlatego czytam wszystko.
Książek o chorobach, o umieraniu nie polecam. Ale czy w ogóle takie znam? Tak, bo niemal każda prowadzi, jeżeli nie wprost, to pośrednio do cierpienia, do ostateczności.
Mam jednak we wspomnieniach dwa wysuszone liście, dwie książki.
O jednej pisałem w marcu. To Ćwiczenia z utraty Agaty Tuszyńskiej (Wydawnictwo Literackie 2007). A druga, to dawno strawiona lektura Jana Grzegorczyka, Niebo dla akrobaty (Znak, 2006).
O ile książka Tuszyńskiej znalazła swoje odniesienie w odchodzeniu i śmierci mojej mamy, to ta Grzegorczyka nauczyła mnie cierpliwości i pokory wobec ludzi starych, chorych.
Problem z Jeszcze jeden oddech, polega na tym, że autor pisząc książkę znał wyrok. Był świadomy nie tylko ostateczności, ale także wynikających z tego konsekwencji. A mimo to i pomimo tego zdecydował się wraz z żoną, na dziecko. Owoc jego choroby, owoc jego odchodzenia.
Odważna decyzja. Bardzo.
Siłą samej książki jest jednak słowo (tu ukłony dla tłumacza Łukasza Małeckiego). Autor nie tylko nie epatuje swoją chorobą, ale w sposób dojrzały doskonale opisuje to co spotyka jego i to co spotykało jego pacjentów, gdy był rezydentem.
Już we wstępie, słowach które padają nie z ust autora, pada pochwała dla jego erudycji. Zasadna. W epilogu są zdania złożone ciężką, drżącą ręką owdowiałej żony. A środek? Środek, to doskonała dawka pokory, samodyscypliny i zaskakującego optymizmu.
Paul Kalanithi ma dar przekonywania. Nie wiem czy każdy, a może jednak każdy z nas powinien dać sobie taki właśnie upust zarówno radości, jak i szkalowania życia.
Czy dla młodego lekarza, przed którym ŻYCIE stoi otworem rak płuc, a potem mózgu nie jest kłodą rzuconą pod nogi przez Pana Boga?
Kalanithi nie jest typem obrazoburcy i świadka-adwokata diabła. O Bogu nie pisze zbyt wiele. Daje mu to co mu należne. Kilka cytatów, kilka przypisów, odwołań. Co w nim tkwiło naprawdę, to już poza książkowa interpretacja.
Oczywiście dostrzegam zbiór pełen peanów, głoszonych na temat tej książki. Nie wiem czy tego chciał autor. Jego chciejstwo jest o tyle ważne, że pisząc te słowa umierał, i to w takim stanie chciał dać świadectwo. Dał.
Są czasy spokoju. Jest czas dorodnych zbiorów. Jest też moment odejścia. Zaplanować nie da się żadnego z tych czasów. Nikomu. A jednak Paul Kalanithi postarał się zadać temu kłam. Udowodnił to w tej książce. Wykazał się ponadludzkimi zdolnościami, pozostając nadal dobrym, mądrym lekarzem.
Nota: 8/10
Fotografia Autora z córką - Wyborcza.pl