Tempo
Rzeczy, których nie wyrzuciłem. Marcin Wicha, 198 stron. (Karakter, 2017)
Jak przestałem kochać design. Marcin Wicha, 264 strony. (Karakter, 2015)
- Ula z kim dzisiaj rysujemy gazetę? Wicha jest, mój Boże, znowu będzie... - nie dokończyłem.
Wicha pojawił się na horyzoncie akwarium, oszklonego pomieszczenia, gdzie projektowano codziennie "Dziennnik".
Ula, to Urszula Wróblewska, zacna redaktorka, która przyszła do prawicowego pisma z Trybuny. Ja wtedy, krótko, bo krótko, byłem szefem Warszawy, dodatku do Dziennika. A Marcin Wicha, obok Roberta Krasowskiego i (może) Marty Stremeckiej był bytem osobnym. Bogiem był.
Co powiedział Wicha, miało albo mogło mieć charakter boski. Jego boskość wyznaczała kierunki pisma, ale te graficzne, za polityczne odpowiadał w stu procentach Krasowski.
Michy nie lubiłem. Bo, jako zwykły śmiertelnik, nie byłem przyzwyczajony do obcowania z chodzącym bóstwem. Wolałem wiedzieć lepiej i więcej. To ja miałem mieć rację. Poza tym wolałem to co miałem do zrobienia, robić szybko, a Wicha robił w tempie swoim, wichowskim.
I to tempo miało swoją siłę w wiedzy i wszechwiedzy. Po każdym rysowaniu moich stron z Wichą, miałem ochotę na setkę lub dwie zimnej wódki. Ale, że z zasady nie piłem, do momentu, aż się nie ściemni, to spotkania z Marcinem skutkowały tym, że nerwowo spalałem za jednym podejściem pół paczki papierosów marki Marlboro lub Pall Mall.
Nigdy się nie kłóciliśmy. Spieraliśmy się najuprzejmiej, jak można. Honorowy Kodeks Boziewicza był zbyteczny, nie było sekundantów, nie było strzałów. A jednak w nocnych marach śniło mi się intelektualne unicestwienie Wichy.
Stare wspomnienia, czasy stare. Porysowana szuflada otwarta na moment. Ważniejsza jest teraz półka. A na niej dwie świetne książki Marcina Wichy.
Zawsze muszę robić coś na opak i wspak, takie esy-floresy mojego jestestwa. Wygibasy i połamańce. Dlatego zabrałem się najpierw za Rzeczy, których nie wyrzuciłem z 2017 roku, by tego samego dnia, ale jednak w pomylonej,mojej kolejności, połknąć Jak przestałem kochać design z 2015 roku.
O Marcinie, święty Marcinie. Jak-żeś ty mnie zaskoczył. Za co ja cię "mordować" chciałem? Facecie drogi napisałeś o facetce, matce swojej tak, że mam wyrzuty sumienia, że ja nie pomyślałem nawet tak o swojej. I nie, że nie potrafię, nie umiem. Nie miałem pomysłu (...).
Książka, która dała autorowi Paszport "Polityki" 2017 roku, jest do pochłonięcia w kilka szybko płynących godzin. A gdy Marcin Wicha opisuje książkowe półki swojej mamy , to wtedy - doradzam - przerywamy czytanie, by kompletować wspomnienia wszystkich napotkanych, rodzinnych regałów, meblościanek, półek i szafek, zawalonych książkami.
Problemu z szybkim i strawnym czytaniem nie miałem także, gdy wprawdzie w pomylonej kolejności, zabrałem się za książkę niby o designu, a przecież jednak o osobistej drodze Marcina Wichy. Jego poczucie humoru, dobór przykładów to strawa pyszna i lekkostrawna.
Ubawiłem się setnie, a dykteryjkę o hrabinie, która wybierała znak logo, dla pewnego związku gmin polskich, cytowałem na lewo i prawo, tak przypadła mi do gustu.
Z książkami Wichy jest tak jak życiem.
W pewnym momencie wydaje się nam, że nic nam się nie udało, że przyjaciół brak, a ludzie, z którymi musimy pracować to banda idiotów. A potem dorastamy, dojrzewamy i durszlak przecedza. Są wspomnienia dni wspaniałych, przyjaciół niewielu, ale jednak przyjaciół, a ludzi, z którymi dane było na pracować, zaczynamy szanować i rozumieć o co im wtedy tak naprawdę chodziło.
Nota: 8,5/10