Zły fason


Instytut (drugie wydanie poprawione przez Autora). Jakub Żulczyk, 240 stron (Świat Książki, 2016) 

Nie mam bladego pojęcia jak było, ale wiem jak jest. 
Na początek niech będzie koniec. W posłowiu Instytutu, Jakub Żulczyk opowiada, że w 2010 roku (Wydawnictwo Znak) opublikował pierwszą wersję Instytutu. Ale: dojrzał, kilka spraw zrozumiał i poprawił, oszlifował i jest zadowolony. Bardzo zadowolony autor jest.
Zadowolenie autora jest częścią tworzenia, ma swój sens i smaczek. Ale co, do cholery, z moim czytelniczym zadowoleniem. Samozadowolenie Jakuba Żulczyka z moim nie stoi w zgodzie. 
Mamy zatem klops, dupę bladą lub - jak kto woli - kłopot mamy.
Żulczyk to podobno rasowy pisarz. Ekstraklasa i basta! Kto tak orzekł? Kilka osób z towarzystwa, kilka pań z ubocza i krytycy.
W Polityce, którą szanuję i lubię, wyczytałem nawet jakiś czas temu, że Żulczyk "potrafi uwieść czytelnika". Poza tym opublikował tekst w obronie LubimyCzytać.pl. Skoro tak uczynił, to chwała i cześć musi być.
Otóż nie.
Pierwszy raz zły na Żulczyka byłem, oglądając Belfra (serial wyprodukowany przez rodzimy Canal+ z tytułową rolą Macieja Stuhra). Otóż pisarz jest także scenarzystą. A mnie to frapuje, nurtuje, uwodzi. Ale jak ktoś pisze coś dla filmu, to powinien nie popełniać elementarnych byków. A Żulczyk popełniał. Zwłaszcza jeżeli biega o znajomość prawa. Ale co tam. Jedźmy dalej.
Kolega Żulczyk ukończył dziennikarstwo na UJ (stąd moja poufałość, skoro zawód ten uprawiałem ponad dwadzieścia lat). Popisywał się też pisaniem w Lampie, Machinie i we Wprost.  
Suma summarum mam czelność napisać, że Żulczyk dużo zdziałał, by działać jako pisarz. Za mało wiem, zbyt mało czytałem i widziałem. Pozwolę sobie wszelako na zacny cytat:

"Nie trzeba się chować, wystarczy tylko dobrze wykonywać pracę, spoglądać wokół, słuchać głosów, obserwować szczegóły, nieważne, w białych butach czy bez". 
To powiedział Tom Wolfe. Ma podobne doświadczenia zawodowe do dzisiaj recenzowanego. Z tym, że WOLFE na pewno jest wielkim autorem, co do Żulczyka moje jestestwo jest niezmiernie podzielone.

Bo tak: Żulczyk obserwuje szczegóły i opisuje je wyśmienicie. Pojawił się we mnie nawet chwilowy zachwyt. Prowadzenie narracji jest sztuką walki, wygraną przez autora Instytutu. 
Ale: O czym, do cholery, ta książka jest? O strachu, o małżeństwie, o wartościach młodości i wieku średniego, o pracy w barze czy cenach mieszkań w Małopolsce i na Mazowszu? A może Żulczyk - jak mówił Wolfe naprawdę słuchał głosów (to tylko sarkazm, mój jad, a fe, ble). 
Pełen galimatias. Poruta pomysł. Awantura o zakończenie jest we mnie ogromna. Tym bardziej, że autor poprawił Instytut, pozmieniał to co go w nim drażniło, co było szkodliwe i buraczane. I po tej ingerencji mam wielki niedosyt. 
Bo: czytałem, czytałem i miałem w sobie odkrywcę i bandytę. Bandzior odkrywca był zarumieniony i zadowolony z wyboru lektury, ale jak w każdym dziele, musi nadejść koniec. A ten koniec jest niezrozumiały, naciągany, wydumany, rozbity, ciągnący się jak flak z olejem. 
Ale: może na tym polega siła tej książki? Właśnie przez zaskoczenie, jesteśmy w stanie ułaskawić autora. Skoro tak zręcznie napisał dwie-trzecie, to dlaczego czepiam się jednej-trzeciej?
Bo: nie szukam zaczepki, nie krytykuję na siłę, w końcu nie dopieprzam się bo mi się w życiu nie ułożyło. Nic z tego. Ja nie rozumiem, jak można było zepsuć tak dobrze prowadzony koncert, by na końcu zostać obrzuconym jajami i pomidorami?
Na pewno po książki Jakuba Ż. jeszcze sięgnę. Bo np. lubię takie słowa jak klekot, a on go używa. Poza tym jestem za zamianą krwi w kisiel, a Agnieszka Celińska vel Czapa (bohaterka Instytutu) pozwoliła się polubić, bo została dobrze napisana.
Ona tak, reszta jednak do niej się nie dopasowała. Nie ten rozmiar, nie ten fason. Nie ta historia. Nie ta książka.
Nota: 5,5/10

Fot Jakuba Żulczyka - Zuza Krajewska 

popularne