Solista


Bornholm, Bornholm. Hubert Klimko-Dobrzaniecki, 272 strony (Noir sur Blanc 2018, Znak 2011)

Dziwna sprawa, a może naturalnie złożona, tylko. Bo gdyby nie pan Jan, nigdy nie poznałbym twórczości Huberta Klimko-Dobrzanieckiego, a Bornholm byłby zapewne li tylko odniesieniem geograficznym.
Gdyby nie pan Jan, jeden dzień miałbym w oparach węgierskiej literatury (bo taki był początkowy plan), ale danie polecone, zjadłem. A już - w trakcie czytania - po kilku frazach miałem apetyt na więcej, byle COŚ się wreszcie wydarzyło.
Czytałem, czytałem, a strach nie ustępował. - Do cholery, do k... nędzy, zaskocz mnie Hubert, zrób coś, bo zaraz się zezłoszczę. Moje utyskiwania brzmiały zapewne infantylnie, ale zostałem wysłuchany. 
Otóż, czyta To się doskonale, aż za dobrze, jednak po kilku pierwszych rozdziałach swędzi dusza i zaczynam się drapać. Brakuje zaskoczenia. Powtarzam się? 
Spokojnie, to tylko echo: Bornholm, Bornholm.
Nawet jeżeli dostrzegam żółwi rozbieg, to potem zaczyna się galop. Pyszny słowotok, zwracanie i odwracanie znaczeń. 
Mamy dwie historie. Czekamy na fuzję albo opowieści, albo bohaterów. Naiwnie, stereotypowo. Ale autor nie daje się na to nabrać, nasze oczekiwania zostają ułudą. Nie ma chodzenia na skróty. Jest wspólnota odczuwania, oddychania, łaknienia życia. 
Jest taki moment, gdy Horst Bartlik (jeden z bohaterów książki) wojennym przydziałem trafia na Bornholm. Jest biologiem. Dostaje rozkaz spisywania raportów o stanie przyrody na wyspie. Boże, jak ja się przestraszyłem tego zabiegu. - Cóż, zaraz dostanę porcję opisów zachodów i wschodów słońca. Skoro jest na wyspie, to pisarz musi skorzystać z palety kolorów i kilka stron (stracić) opisywać to piękno. A tu niespodzianka!
Jest mocną stroną tej prozy siła, z jaką Autor zbudował wyraziste postaci. Ulepił ich dosłownie i dokładnie. Umiejętnie uciekł od budowania nastroju, wykorzystując opisy przyrody. To jest dobre. Bohaterowie nie są w tylko nad. 
Widoczną ambicją Huberta Klimko-Dobrzanieckiego jest opowiadanie, ciągnięcie tej opowieści, w której jest krew i kość, jest pragnienie i samotność. Jest wyrazistość. Ona nie powszednieje, ona nabiera wigoru. 
Aparat fotograficzny, który gdzieś w zakątkach ballady jest wspólny dla dwóch odrębnych nurtów, jest jednak interesującym elementem opowieści. Ale to tylko dobrze dopracowany detal. Ich jest więcej, spełniają swoją rolę i nadają sens. Najważniejszy jest jednak człowiek. Jego los daje siłę tej książce.

"Czy Horst zakochał się w żonie? Czy ona zakochała się w nim? Czy oboje potrafili kochać? Trudno powiedzieć. Oboje nosili w sobie tajemnice. A może to tajemnice są gwarantem bycia razem?"

Czytelnik zna ich sekrety. Czytelnik chełpi się tym, że wie więcej, że autor zaufał jemu, a nie im. 
Historia umierającej matki. Historia monologu syna mogłaby być przeciwnym incydentem, który mógłby uciec na manowce. Jest jednak siła, która niczym magnes przyciąga ich-je ku sobie. Ku uzupełnieniu, dopełnieniu. 
Mój syn, wybierając się do kina, oznajmił, że Steven Spielberg w komercyjnych obrazach nie potrafi zbudować wyrazistych postaci. - Jego bohaterowie są nijacy - orzekł. Zacząłem spór. Z góry byłem skazany na porażkę. Z osiemnastolatkiem nie da się być zwycięzcą w dyskusji. Opadałem, przepadłem.
Ale nie zrobił tego Hubert Klimko-Dobrzaniecki. Nie przegrał dialogu z czytelnikiem. Jego bohaterowie są do nas podobni, są normalni, a jednak książkowi. 
Jego bohaterowie klarownie oddają nam siebie. Są solistami.
Nota: 8/10

Fot Huberta Klimko-Dobrzanieckiego - Bożydar Pająk/znak 

popularne