Buteleczka

Morfina. Szczepan Twardoch, 584 strony (Wydawnictwo Literackie, 2012)

Buteleczka. Mała, zaklęta, jakby mieściła w sobie Dżina. On wyjdzie i spełni życzenie. Wachlarz życzeń. Będzie sen. Będą kobiety. Pieniądze. Nie będzie wojny.
U Twardocha buteleczka staje się tylko pretekstem. Czymś w rodzaju potrzeby narratora, a nie bohatera. Ale bardzo szybko okazuje się, że buteleczkę z morfiną zastępuje GŁOS. Głos wewnętrzny, zewnętrzny. Głos życia, przeżycia, śmierci. Z ukrycia, z boku obserwuje, przewiduje i jakże dużo wie. Wie wszystko. Gdyby tylko Kostia mógł usłyszeć ten szept, ten pomruk, ten śpiew, ten lament? Te podpowiedzi, napomnienia, wskazówki. Może wtedy wszystko skończyłoby się inaczej.
Nie moją rolą jest belferskie relacjonowanie przygód bohatera. Nie piszę TU ani streszczeń, ani omówień. Robię sobie własny rentgen duszy, do którego są mi potrzebne słowa, obrazy, muzyka.
Twardoch niezwykle mi pomógł. Poczułem się, podczas lektury, jak pryszczaty młodzieniec czytający przygody Winnetou. Wlazłem w dopasowaną i skrojoną specjalnie dla mnie skórę.
I tak przez niemal każdą stronę uznałem los bohatera  za własny, za tylko mój.
Stałem się Konstantym Willemannem.  
Dzieło Twardocha ma już swoje lata, a do mnie trafiło w lutym tego roku. Z dozą niepewności, nieufnym wobec autora początkowo zacząłem złorzeczyć, by zaraz potem poczuć się uwiedzionym.
I krzyczałem do wyimaginowanego dozorcy: - Zamknij ryj, wieprzu! To ja wojnę wygrałem, więc będę srał, gdzie mi się podoba! 
Nota: 9,5/10

popularne