Uwodzenie, zawodzenie (zawiedzenie)

Śniadanie u Tiffany'ego. Truman Capote, 216 stron (pierwsze wydanie w 1958 roku, Albatros 2013) 

Ja wiem. Tak, tak! Capote wielkim pisarzem był, jest, będzie. I nic mi do tego. Więcej - więcej niż nic. Ze mnie kompletne zero, a z niego wspaniały, wyjątkowy, doskonały władca pióra.
Ja wiem. Tak, tak! Audrey Hepburn  i jej klasa, wdzięk i powab na ekranie w adaptacji Śniadania (1961 r.). Tu już dużo mi do tego. Bo kobiety uwielbiam, łyżkami je zjadam, chociaż sam nie przypominam kinowego amanta. Bo ze mnie kuśtykająca pokraka z krzywym nosem.
Holly Golightly, główna muza noweli, może ma w sobie i czar, i dźwięk. Może nawet Capote przekonał mnie, że warto do niej stać w długiej męskiej kolejce adoratorów. Ale co ponadto? Wątek z odwiedzanym przez nią mafiozem, gazetowe połajanki, że dorwano złą kobietę? A może wątek zapominalskiej, która niby gubi klucze, ale odnajduje mężczyzn? To mnie nie uwodzi. To zawód.
Lubię za to fragment, gdy nagle pojawia się zapomniany starszy mąż (może dlatego, że sam takim starym mężem jestem (sic!)) i w powijakach słów sepleni, śledzi, doprasza się.
To wszystko. Bo  ani bar, ani fotograf, ani pisarz, ani starsi ponowie czy głupiutka koleżanka Holly mnie nie uwodzą.
Słaby ze mnie czytelnik, niewiele rozumiejący? Może! Ale prawdopodobnie mogę być też czytelnikiem wcale, a wcale, który sporo wymaga, skoro jest wyznawcą Z zimną krwią, doskonałości w każdej postaci. Tam Capote jest wielki, największy. A w Śniadaniu jest małym leniwym raczkującym brzdącem.
Ja wiem. Tak, tak! Przez amerykańskich czytelników Śniadanie u Tiffany'ego jest cenione i wnoszone, niczym kielich czerwonego doskonałego wina. Śniadanie im smakuje, a mnie? Ja mam zgagę.
Tak - nie znam osoby, która przekonuje mnie, że się mylę. Że ta historia, ta książka to arcydzieło. No cóż, czasami - może za często - mam swoje, odmienne zdanie.
Nota: 7/10

popularne