Poznańskie przypadki

Perła. Afrykański przypadek księdza Grosera, 400 stron (Zysk i s-ka, 2016)

Oj, to było dawno. Źle wtedy było. Był weekend majowy i pod poznańską Areną, zresztą jak co roku wówczas, odbywał się kiermasz książek. Zabrałem syna i w długą. Zabrałem go głównie dlatego, by nie słuchać słów żony, a zwłaszcza by na mnie nie patrzyła.
Do domu wróciłem około piątej rano. Pijany, przegrany. To, że miałem jeszcze jakieś pieniądze w kieszeni, to przypadek. Raczej winne było kasyno, które zamknęli o czwartej. Zbyt prędko jak dla mnie. Przecież jeszcze mogłem się odegrać, napić, spróbować się zabić. Coś na pewno mogłem zrobić.
Ktoś przywiózł mnie do domu. Kto, nie pamiętam, ale nie zapomnę słów ówczesnej kobiety: - Na długo wróciłeś? Nie odpowiedziałem. Położyłem się na trzy godziny, potem obudził mnie biegający i przewracający zabawki, syn. Wypiłem kawę, zapaliłem co miałem zapalić i na spacer. W długą, pod Arenę.
Przy niewielkim stoisku spotkałem znajomych dominikanów z wydawnictwa w drodze. Wyglądałem strasznie, więc nie pytali o samopoczucie i inne grzecznościowe dyrdymały, zaczęli polecać książki, które przynieśli. I tak stałem się ofiarą Jana Grzegorczyka i księdza Grosera.
Najpierw Adieu, zaraz potem Trufle. Książki zjadłem natychmiast. Nie! Ja je zeżarłem. W dwa lub trzy dni później napisałem e-mail do autora. Wiedziałem, że mieszka w Poznaniu, ale wcale nie liczyłem na... spotkanie. A doszło do niego zaledwie tydzień po przeczytaniu przeze mnie obu pozycji. Rozmowa była krótka. Około czterdziestu minut. Dwie kawy, delikatne whisky z lodem (którego mój gość stanowczo, ale delikatnie odmówił). Obwąchiwaliśmy się jak kundle. Nie kleiła nam się ta rozmowa. Była niepotrzebna. Przeze mnie. Nie miałem nic do powiedzenia. Ale szybko zrozumiałem swój błąd i poprosiłem św. pamięci Romę Brzezińską - Lajborek, by tym razem ona była akuszerką naszego ponownego spotkania. Miała być też dla mnie alibi, dlatego błagałem by była obok mnie. Początkowo się zgodziła, ale dwa dni przed wyznaczonym terminem jej córka przeprosiła mnie, tłumacząc, że mama bardzo źle się czuje. 
Drugie starcie z Grzegorczykiem było pyszne. Znowu odmówił wprawdzie dobrego napitku, ale pogadaliśmy jak rewolwerowcy. Nie było tematów tabu. Potem jeszcze kilka razy wysłałem do niego e-maile, na które zawsze serdecznie odpowiadał. Czas mijał, ja zapominałem o Grzegorczyku, a on o mnie. Aż nagle Roma zmarła. Przegrała z rakiem. Pogrzeb to nie jest czas na rozmowy o książkach, ale zawsze może być preludium do kolejnych spotkań. Wprawdzie padła deklaracja, że niebawem się zobaczymy, a ja przyniosę swoje próby literackie do zrecenzowania, ale nigdy do tych spotkań nie doszło. Żałuję.
Kilka lat później, już w Warszawie, w trakcie samotnego spaceru wlazłem do księgarni. I tak trafiłem na Cudze pole, kontynuację przygód - przypadków księdza Grosera. Usiadłem, przeczytałem i zacząłem wspominać. Kilka głębszych rozjaśniło mi przeszłość, przysłoniło teraźniejszość. Zasnąłem. Spałem tak kilka, bardzo długich lat.
Czasami, w majakach, sięgałem do innych książek Grzegorczyka, ale już ani do niego nie pisałem, ani nie majaczyłem, że i ja mogę coś dobrego napisać. Czas mijał. Mija. W lutym tego roku, nagle dowiedziałem się, że jest kontynuacja, że Groser żyje. Uczta zatem!
Rozumiem, że Grzegorczyk chciał sagę zakończyć, ale żeby krzyżować Grosera, zgroza! Jakbym czytał Browna. Przestraszyłem się. Zląkłem, że mój autor zwariował. Ufff. Nic z Grzegorczykiem się nie stało. Nadal jest w wyśmienitej formie.
Czy to literatura popularna? Pewnie tak, ale czy ktoś poza Grzegorczykiem tak dobrze opisał życie Kościoła i jego owieczek? Nikt.
Jestem niewolnikiem przypadków Grosera. I niech tak pozostanie.
P.S.: Pamiętajcie - pamiętajmy - my wyznawcy księdza Wacława - że można nacieszyć się nim także czytając Jezus z Judenfeldu. Alpejski przypadek księdza Grosera! 
Nota: 9/10

popularne