Potrzeba


Ćwiczenia z utraty. Agata Tuszyńska, 250 stron (Wydawnictwo Literackie, 2007)

Tam, powyżej ze zdjęcia, z Twittera, uśmiecha się do mnie, do Was, autorka. Niektórzy piszą, mówią, że najlepsza polska biografistka. Zdjęcie nie potwierdza, ani nie zadaje kłamu tej tezie. Na fotografii widzimy piękną, dojrzałą, uśmiechniętą panią. Kobieta, której nigdy nie poznałem osobiście i uznaję to za grzech zaniechania.
W ostatnich latach żyłem w malignie. Może nie podręcznikowej, bo ani gorączki, ani nieprzytomności nie zaobserwowałem. Jednak stan uśpienia, nie czytania, użalania się nad sobą, rozdrapywania ran zmiótł mnie ze powierzchni. Ale wracam, wróciłem (!?). Jeżeli tak, to nie podobna to, ale dzięki kobiecie, której nie poznałem, a którą przeczytałem.
Gdybym Ćwiczenia z utraty (sam tytuł urzeka) przeczytał np. przed śmiercią mojej mamy? Gdybym przeczytał i zrozumiał, czy byłoby mi łatwiej? Gdybaniu zwykle odmawia się zdroworozsądkowości, ale nie w tym, nie w moim przypadku.
Usprawiedliwiam moje wątpliwości (lepiej brzmi, niż gdybanie) stanem mojego jestestwa. Podobnie jak u Henryka Dasko, bezpośrednią przyczyną śmierci mojej mamy, był rak mózgu. Nie ten sam skurwiel, ale jego kuzyn lub inny pociotek. Agata Tuszyńska, późna żona pomaga mężowi jak może i potrafi, a i sam Dasko walczy, głównie umiłowaniu życia. Czyli kolejna kalka z mamy. Jej wieloletnia choroba nie skończyła się o wiele wcześniej tylko dlatego, że niezmiernie i niezmiennie kochała życie na tym łez padole. Boże, jak Ona kochała Życie. Niektórzy dość otwarcie posądzali ją o ćpanie lub inny nałóg, bo plotła jak kataryna, bo ruszała się jak mały motorower Simsona. Pracowała do ostatnich godzin, podróżowała do ostatnich dni, pomagała kiedy tylko mogła, i jak mogła. Nie potrafiła być sama. Wokół niej zawsze musieli być ludzie. Dużo ludzi. To też jak mąż pani Agaty.
Choroba to niestety dobra cenzura dla przyjaźni, koleżeństwa i zwykłej znajomości. Choroba wartościuje, to co wcześniej nie miało oceny, nie miało odpowiedniej nazwy. 
Kiedy czytałem zmagania autorki, czasami czułem się, że jestem do niej podobny. Wtedy też zauważyłem opinię zamieszczoną w sieci, że oto Tuszyńska tę książkę napisała dla siebie, że ona jej była potrzebna. Nawet jeżeli tak było, to na pewno tak nie jest. Bo ten podręcznik z człowieczeństwa na pewno jest i dla mnie.
Henryk Dasko trochę za dużo, piórem Tuszyńskiej, mówi o Zagładzie, Marcu 1968 - tak pomyślałem czytając. Znowu ta żydowska martyrologia. Sam siebie teraz karcę za tę idiotyczne podsumowania. - Głupi, głupi, głupi - jak mówił Maćko nad Maćkami w Panu Tadeuszu. 
Każdy ma swoją historię. Moja mama pewnie skupiłaby się na Szczecinie i pierwszych latach na Kaszubach. Chwaliłaby swojego ukochanego teścia Bernarda i klęła ciężko, jak pociski armatnie, na swoje zbędne, złe małżeństwo. Mówiłaby i o synach, wnukach. O Niemczech, o mężczyznach i pietruszce, którą uwielbiała.
Dasko mówił o tym co go uwierało, ale i rozpierało dumą i powagą. Nie sposób przecież zapomnieć ukochanemu mężczyźnie autorki, że to jemu zawdzięczamy fragment roku 1954 w relacji Tyrmanda (chyba niebawem wrócę do tego zapisu, do tego Dziennika).
Największą zaletą Ćwiczenia z utraty jest sposób napisania tej książki. Tuszyńska napisała ją bez zawijasów, zakrętasów lirycznych. Napisała prosto i wprost książkę o miłości.
Kiedy i ja odejdę będę chciał takiej relacji. Niekoniecznie spisanej i opublikowanej, ale tej relacji poprzedzającej pożegnanie.
Płakać potrafią także mężczyźni.
Nota: 8/10 

popularne