Ziemia słów. Polska
Blask. Eustachy Rylski, 376 stron. (Wielka Litera, 2018)
Ból. Początek czytania jest niepokojący, a potem jest uczta, ale odpadki spadają ze stołu, biegają psy, latają wrony, kury dziobią w stopy. Ból pejzażu. Pejzaże lęku.
Zacznijmy od okładki. Czy to Afryka? Inny kontynent? Jaka to ziemia, czyja? Spalona jedynie strona. Zgliszcza słów, czynów, ludzkich fanaberii? Idą uchodźcy, czeka falanga.
Mam osobisty problem z pisaniem Rylskiego. Otóż bywam bezkrytyczny. Zawsze jest to samo; pierwsze czterdzieści stron mnie nuży, a potem galop. Przyspieszenie i specyficzne wyciszenie. Wirtuoz słowa czyni ze mnie sługę. I zamykam się w sobie i pochłania mnie lektura, i staram się zbyt szybko nie kończyć by zrozumieć dokładanie, by poczuć dobitnie.
Gdy czytałem Warunek, Wyspę, Obok Julii - zawsze to samo. Przerażający jazgot myśli. Odkładanie książki na bok, a ona namolnie - niczym porzucona kochanka - wraca i domaga się uwagi. Prosi o pieszczoty.
Eustachy Rylski w wywiadzie dla "Newsweek'a" mówi, że los Gaponi go nie obchodzi. Że ten groteskowy introwertyk i mizantrop jest mu " po nic". Ale to właśnie bohater - konformista Gaponia stanowi o sile tej książki. To on uwodzi, to on "zabiera w podróż". To bez niego strony wydają się wypłowiałe i blade. Bez niego jest nijak. Bez niego nie mam w sobie poezji. Tracę ją. Wylatuje ze mnie, jak dym. Jak chmura pyłu z purchawki.
Gaponię poznajemy już na wejściu, ale nie od razu wiemy, że - czy to Polska, ten kraj nad Wisłą. Bo roją się nam Bałkany, Budapeszt i inne karpackie zachwyty i zgrzyty. Ale potem na całą szerokość rzeki rozlewa się ten kraj, "w którym każdy musi mieć swojego osobistego wroga". A i gdzie trwoga do Boga jest nieodzowna i ważna. Gdzie prostytutki grają role dam.
W Domu Centralnym są politycy, wojskowi. Są padalce, gnidy i wszy. Obraz, krajobraz ze snu, a jednak ten, który stanowi pejzaż za oknem.
Jest falanga, zbuntowani pułkownicy, morderstwa, zwykłe śmierci i cud poczęcia. W makutrze utarty los zwariowanego kraju. Dopada go fala upałów, ale głównie fala głupoty. Zidiocenia. Zdziczenia.
A w Drohiczynie jest sielsko, anielsko, błogo. Tylko głowa Gaponi pęka od łamigłówek życia współobywateli. Chociaż Gaponia - jak wielu innych - ma ten kraj głęboko... "tam".
Ktoś dostrzegł w tej prozie alter ego Jarosława Kaczyńskiego. A potem alter ego pisarza. Ktoś inny mówi o literackim, wyrazistym pamflecie, o Polsce 2018 roku. Jeszcze ktoś inny orzekł, że to RP 2021. Ja nie wiem co mówić, co pisać. Czuję się skonfundowany, a z drugiem strony dopieszczony przez Mojego Pisarza.
W tym złym świecie, w tym kraju jest czas na muzykę, malarstwo, poezję, literaturę. Jest sporo przywołań i odwołań. Nazwisk pada bez liku, jakby od niechcenia. Przy okazji. Nie tylko wtedy, gdy nagroda dla starego poety wstrząsa fundamentami państwa, a El Pais drukuje wypowiedzi tego furiata.
Tak, nie tylko wtedy, gdy należy przywoływać takie postaci jak Iwan Turgieniew. I "nie ma nic smutniejszego i bardziej zniechęcającego niż szczęście, co przyszło za późno". (Zapożyczenie z Turgieniewa)
Bo w tej powieści niemal każdej opinii jest nadmiar. Mieszają się, kotłują. I chyba za późno, na próżno.
A potem jeszcze włącza się Anna Achmatowa. Jej wiersze tylko Gaponi dają orzeźwienie, bo na otrzeźwienie jest już za późno. Nie ten czas, nie to miejsce. Nie ci ludzie.
"W blasku zachodu pożółkł świat,
Czule kwietniowy chłód się skrada.
Spóźniłeś się o tyle lat,
A jednak jestem tobie rada.
Siądź bliżej, usiądź przy mnie tuż
I uśmiechając się oczami
Na ten niebieski zeszyt spójrz -
Dziecinny zeszyt mój z wierszami.
Przebacz, że tonąc w smutku złym
Cieszyć się słońcem nie umiałam
Przebacz i to, że w życiu mym
Innych za ciebie często brałam."
Przekład: Anatol Stern; Anna Achmatowa, Wiosna 1915 - Carskie Sioło
Ten wiersz jakoś przypadł, zapadł we mnie, gdy Gaponia traci matkę. Jakoś kilka stron dalej mówi o poezji. Rzekł, wyrzekł jej imię: Anna. A potem Achmatowa. I wróciłem, powróciłem, odnalazłem słowa, które dawno zgubiłem.
- Nasza (polska) rzeczywistość jest cholernie sugestywna - mówi w wywiadzie prasowym Eustachy Rylski. Zgoda. Ale różnimy się w sposobie relacji. We mnie kipią emocje, targają mną wątpliwości, i rach i ciach, jestem skłonny walczyć, by było inaczej i lepiej. A pisarz, nie tak sędziwy przecież (rocznik 1944) ze spokojem obserwatora tłumaczy mi i innym, że płonne nadzieje, że to musiało się tak skończyć. Ta polskość, ta ułomność. Ta bylejakość. To wieczne chamstwo i wiarołomstwo wobec ideałów, zasad, prawa.
A gdzie jest Don? Umarł, odszedł, wyszedł, wyjechał i stchórzył. Nie ma mowy o dezercji, natomiast jest pewna gorzka prawda. Don szybko ginie z książki, ale zaraził i nauczył innych jak być podłym, gnuśnym, bezrefleksyjnym. Być polskim gnojem.
Gorzka pigułka. Blister beznadziei.
Nota: 9/10
Zdjęcie Eustachego Rylskiego (piękne, sugestywne) Tygodnik Newsweek