Kłopot interpretacji
Sendlerowa. W ukryciu. Anna Bikont, 480 stron. (Wydawnictwo Czarne, 2017)
Zewsząd oklaski, zewsząd gwizdy. Podzieliła Anna Bikont czytelników i wszechwiedzących. Oj, podzieliła.
Lubicie książki z tezą? Bo taka właśnie jest. Od deski do deski. Irena Sendlerowa fajna babka, ale nie uratowała 2500 żydowskich dzieci z rąk faszystów i szmalcowników.
Na zdrowy rozum jak pomyśleć o przytoczonej liczbie, to mówię: - Tak, to niemożliwe. Ale co z tego? Ratowała czy nie ratowała? - to jest pytanie. Odpowiedź jest prosta, ale Anna Bikont nie lubi prostoty. Szkoda.
Wiedziałem o czym jest ta książka. Nie o kim, lecz o czym. W grudniu ubiegłego roku przeczytałem wywiad z autorką na portalu gazeta.pl. Jak mantrę powtarzała tam, że od wielu lat chciała poznać Sendlerową, ale tak jak na złość umarła. Poza tym uparła się, że będzie dowodziła (Anna Bikont) często i gęsto, że matematyka jest nieubłagana, a to ona wykazuje - pokazuje, że Sendlerowa plotła duby smolone.
Anna Bikont nie tylko o matematyce wyraża się pochlebnie, ma też wysokie mniemanie (i słusznie) o ludziach, z którymi rozmawiała przygotowując się do napisania swojego dzieła.
I tu uwaga jedna, osobista. Dosyć częste powoływanie się na Jonasa Turkowa mnie drażni, a nawet oburza. A to dlatego, o czym (łaskawie w kilku zdaniach pod koniec tej opowieści) wspomina Anna Bikont, to człowiek, który niesłusznie oskarżył Wierę Gran o kontakty z gestapo, czym samym zamienił jej życie w piekło.
Przewrotnie podoba mi się drugi człon tytułu. W ukryciu. Tak w ukryciu jest Sendlerowa w tej książce. Są rozdziały, że nie ma jej wręcz wcale lub ukazuje się w puencie, zwykle dla bohaterki gorzkiej i smutnej. Otóż: inni ratowali, a Sendlerowa? - No była taka, była...
Teza, zabawna i głupia, jest taka, że gdyby nie licealistki z Stanów Zjednoczonych, to świat nie poznałby Polki, ratującej żydowskie dzieci. Licealistki, które dały się też wykorzystać politykom, bo oni potrzebowali (po książce Jana Grossa - Sąsiedzi (o mordzie w Jedwabnem) ) pozytywnego bohatera. Znaleźli. - Irena Sendlerowa się pojawiła. Dobra nasza - pomyśleli polscy politycy. Tak też pomyślał papież Jan Paweł II i całe stado nieuków, których ominęła tabliczka mnożenia w szkole.
Mam kłopot interpretacji. Czyta się tę książkę wyśmienicie. Na jednym oddechu. Wciąga to pisanie. Ale tak jak nie przepadam za odświeżoną biografią Ryszarda Kapuścińskiego, autorstwa Artura Domosławskiego, tak i za tą prozą przepadać nie będę.
Ktoś powiedział mi, że książka Anny Bikont jest antypolska. - Brednie i bujda na resorach! - odpowiadam publicznie. Ona jest anty-Sendlerowa. Od pomysłu do napisania. Nomem omen ta niby-biografia zgarnęła laury za reportaż literacki i dostała nagrodę imienia Ryszarda Kapuścińskiego. Bawi mnie to, szczerze, ale nawet oburza.
Dlaczego we mnie tyle sarkazmu, złośliwości i cynizmu? Nie umiem odpowiedzieć wprost, ale chyba trochę nauczyłem się być taki od Anny Bikont.
Nie potrafię zrozumieć jednego: - Dlaczego włożyła tyle energii, by pisząc o Sendlerowej mało o niej napisać?
To chyba np. o Janie Dobraczyńskim dowiedziałem się więcej, niż o tytułowej bohaterce. Mnie nie biega, nie chodzi o liczby. Lecz o zwykłą godziwość, prawość, sprawiedliwość.
Tak, to prawda: praca nad tą książką to katorżnicza praca. Hołdu jednak nie będzie, bo jest rozczarowanie i jakiś nie do opisania smutek.
Nie jestem w stanie dzisiaj zabawiać się w noty, cyferki, stawianie stopni. Słaby jestem z matematyki po takim dziele.