Jaka piękna katastrofa


Miłość. Ignacy Karpowicz, 292 strony. (Wydawnictwo Literackie, 2017)

Mi.
Miło.
Oś. Ość.
iło, ść, Ił.
Miłość.

Krytycy spierają się czy to jest powieść. Spór zbędny. Dajmy upust innemu zagadnieniu: czy to jest dobra książka? To jest prawdziwy, rzetelny spór. Stoję po stronie przegranych, bo Ignacy Karpowicz, pisarz poczytny doszedł do wniosku, że może eksperymentować. Nic mu nie grozi, nikt słowa złego nie powie, nie napisze. Gdyby taki zbiór słów wydawnictwu przedłożyłby "ktoś inny"? Jestem przekonany, że rękopis skończyłby swój żywot w szufladzie. 

Mamy na warsztacie dyrygenta Karpowicza, który batutą stylisty miesza w głowach orkiestrze. Koncertmistrz jest zblazowany, zagubiony. Jest wprawdzie jazz, ale i disco polo, tani pop i popularne chwyty na akordeon. Pomieszanie stylów. Groch z kapustą. A całość okraszona zamierzoną - ale jednak - grafomanią. Aż zęby bolą. Mdło się robi podczas czytania. Słowa wracają, wywracają, zwracają, wiercą i wirują.
Co ratuje całość? Trochę dialektyka tożsamości. Tożsamości homoseksualnej. W tym wymieszanym kotle jest kilka kawałków mięsa. Pomysły na opowiadania, nie na całość prozy zacnego wydawnictwa.
Mylę się? Może, ale zapominam o poczytnym pisarzu, a piszę o Miłości. Książce bałaganiarskiej, momentami płytkiej i irytującej. Oburzeni, krzykną: - Ale on to zrobił specjalnie. Wiem, ale mi to zamierzenie nie pasuje, nie pulsuje we mnie.

Jarosław i Anna Iwaszkiewiczowie. Na początek lądujemy w Stawiskach i to mnie uwodzi. Bo mam słabość do Jarosława I. Ginie on wprawdzie w cieniu Anny, ale to nic, to łapie, to drapie duszy kawałki. Zwłaszcza, że z Anny, kury domowej pisarz Karpowicz lepi zacną bohaterkę. Iwaszkiewicz przy niej zdaje się być nieporadny, niezaradny, byle jaki. Żaden wielki pisarz.
A potem zabawa Szekspirem, turnieje teatralne dla dzieciaków. Filuterne to. Sarkastyczne. Trafione.
I koniec.
Potem czytelnika może zająć kalka z Księcia i żebraka. Może, ale nie musi. Przyjaźń, miłość, prowadzi do śmierci, to prawda nie tyle z bajki, co z poczytnego pisarza. Truizm. Ale oczywistości trzeba umieć opisać, napisać, zapisać.

Nieoczywistym człowiekiem był i jest Stanisław Lem. Pisarz, filozof, futurolog. Człowiek maszyna. Maszyna z wielkim, pięknym twardym dyskiem.
Karpowicz używając starych kwadratowych złych dyskietek postanowił zabawić się utopią i futuryzmem. Zabawa skończyła się dla niego siniakami i podbitym okiem. Jam Mu to uczynił.

Pozostała formuła książki, to jest jedna wielka katastrofa. Tak, tak. Wiem, wiem. Zamierzona. A przeze mnie wymierzona kara brzmi: po co komu i dla kogo? Dlaczego tak?
Wielu chwyta się brzytwy. Nieładnie. Powiedzmy wprost: tożsamość, brak tożsamości nie uprawniają do bełkotu. A wytrych naznaczony homoseksualizmem to tani, zgrany chwyt.
Nieporadne starania o uwagę, dostrzeżenie. Prośba o zanik kłamstwa.
Rozumiem. Domyślam się. "Wiem o co chodzi" . Ale dlaczego takim bełkotem. To farsa? Naigrawanie się z czytelnika?

Poczytny pisarz może wszystko? Czasami zdaje się, że nieudane pomysły tłumaczy się "innowacyjnym stylem". Stylistką chwili. To fałszywa nuta. Grubiański chwyt.
Za tą kurtyną ze spadochronu jest wydmuszka. Wielcy, z tytułami - także ci, których cenię - mówią i piszą, że się mylę. Tym razem nie spokornieje, odpowiem: - Nawzajem. Błąd w błędzie, w miłości obłędzie.

Ale:
"Wszystko może być prawdą. Tak zwane prawa przyrody to nonsens. Prawo ciążenia to nonsens. "Gdybym chciał - powiedział O'Brien - mógłbym wznieść się do góry niczym bańka mydlana". (...) "Jeśli jemu wydaje się, że się unosi, a mnie, że to widzę, wówczas tak jest w istocie."
George Orwell, 1984 (Muza, 2001,2011)

Pusty, głuchy śmiech. Szkoda.

Nota: 5/10

Zdjęcie Wyborcza.pl 

popularne