Świadectwo
Made in Poland. Emil Marat, Michał Wójcik, Stanisław Likiernik; 300 stron. (Wielka Litera, 2014)
Dzieci powstania wiedziały o rzezi 1944 roku wszystko, doświadczyły jej. Ja, dzieciak nie miałem pojęcia, że kilku nieodpowiedzialnych ludzi dopuściło do zamordowania tysięcy ludzi i zniszczenia Warszawy. Nie wiedziałem NIC.
Mój dom, na Kaszubach, nie był miejscem dysput historycznych. Nie było w nim mowy o Katyniu, powstaniach w Getcie czy o tym z 1944 roku.
Pewnego dnia pani profesor z historii, a potem pan od polskiego interpretując pisanie Adama Mickiewicza, orzekli chórem, że jego sławne "A imię jego czterdzieści i cztery..." to na pewno symbol-przepowiednia warszawskiej rzezi. Tylko, że nauczyciele mówili to tak mętnie i tajemniczo, że za nic nie kumałem ich przesłania.
Potem o Mickiewiczu i powstaniu powiedział znowu ksiądz Waldemar, chociaż o nic go nie pytałem. A gdy zagadnąłem Stasia, kolegę z klasy, ten dziwnie zmarszczył czoło, by po chwili dodać: - To może być prawda.
Ale co?
W końcu kupiłem Kolumbów, rocznik 20 Romana Bratnego. Odrzuciłem czary i zabobony mickiewiczowskie. Trzy tomy Kolumbów pochłonąłem raptem w kilka nocy. Nie wiem ile i co zrozumiałem. Ale demencja mnie nie dopadła. O Bratnym zawsze mówiono w III RP tak sobie, albo źle. A ja krzyczałem: - Kolumbów, czytałeś głąbie? Mój adwersarz milkł, pluł lub coś tam sapał, ale argumentów poza słowami: "to propaganda komunistów" brakło.
Po tylu latach poznałem głównego bohatera Kolumbów - Stanisława Likiernika. Zmarł miesiąc temu. Ważne, że książka - wywiad rzeka - Emila Marata i Michała Wójcika trafiła w moje ręce, do mojej głowy. Pożyczyłem ją na krótko, zaczytałem się w niej szybko.
W wolnej Polsce kult powstania warszawskiego rósł i rósł, aż wreszcie balon pękł. Podobnie jak wielu rodaków byłem, z tego co zaczęło się 1 sierpnia 1994 roku bardzo, bardzo dumny. Byłem, nie wiedząc, niemal nic. Dzisiaj podobnie jak narrator książki Made in Poland uznaje powstanie za tragedię, katastrofę, a nawet zbrodnię dokonaną przez Polaków na Polakach.
Książka Marata i Wójcika (i dobrze) nie skupia się tylko na lamentach. Jest to wspaniała opowieść, nie tylko o śmierci, ale także o radości życia, o potrzebie życia.
Dzięki znajomości dziennikarzy ze Stanisławem Likiernikiem nie mamy mowy-trawy. Jest dialog, jest werwa, są łzy, jest uśmiech.
Nie jest moją rolą opisywanie zalet, ani wad tej lektury. Bo po pierwsze wad nie dostrzegam, a po drugie o zaletach trudno mówić, bo nie jest to ani literatura piękna, ani podręcznik historii. Jestem skłonny nazwać ten wywiad trywialnie: spowiedź, świadectwo. Może te słowa spowszechniały, ale w tym wypadku naprawdę mają swoją siłę i charakter.
Opowieści sprzed wojny, potem dorastanie narratora w okupowanej Warszawie, dochodzenie do Kedywu i jego tam robota; wysadzanie składów pociągów, wyroki, akcję, a w następstwie to jakże bezsensowne powstanie. W tym wszystkim są ludzie z krwi i kości. Ci, którym udało się przetrwać i Ci, których wymordowano. Wielcy i mali. Bohaterowie, zdrajcy i padalce.
Osobnym wątkiem są korzenie Stanisława Likiernika. Niby Żyd, niby Polak. Przepraszam za to niby, ale nie chcę wszystkiego Wam zdradzać. Powiem jedno: jestem dumny z czynów, słów i życia bohatera, którego do tej pory znałem tylko w literackiej wersji Kolumbów. A jego narodowość - jak sam mówi - nie ma tu żadnego znaczenia. Bo naprawdę nie ma.
Likiernik jest do bólu prawdziwy. Jego szczerość poraża. A gdy mówi, że nie "nie wie", "nie przypomni sobie", to są to wiarygodne słowa.
Dobrze się stało, że ta książka powstała, ale jeszcze lepiej, że ją przeczytałem.
Fotografia Stanisława Likiernika - onet.pl /historia