Niebieski homar


Miasteczko Mudiflof. Klaudia Opuchlik-Guaramonti. Wydawnictwo Seqoja. Olsztyn, 2024.


7,5/10

Nadużyciem jest stwierdzenie, że w tej książce „pozornie nic się nie dzieje”, a tak pisze na okładce książki Joanna Sykat. Ale wypada mi się zgodzić, że to „brawurowy debiut”, lecz zakończenie rozczarowuje.
Filmowe, ale zanadto znajome, przewidywalne.

Dwie rodziny. Jedna zarządzającą tawerną, druga barem. Ich losy się przenikają, lepią i są plastyczne jak plastelina.
Mudi flof oznacza dosłownie „humorzasty wiatr”, co jest najlepszą charakterystyką naszych bohaterów. Przyzwyczaili się do miejsca, w którym żyją, a jednak w głębi duszy są niezadowoleni ze swojego życia. A może tylko udają? Bo „Stoisz na wilgotnym piasku. Nie ma nikogo. Wdychasz morskie powietrze. Jest ci dobrze. Delikatny wiatr. Milczysz, bo nie ma potrzeby krzyczeć”. Ten liryczny opis to tylko fasada, bo każdy ma tutaj nierozwiązane sprawy, a delikatny wiatr jest czymś rzadkim. Miasteczko dzieli od brzegu oceanu dwadzieścia minut jazdy samochodem, tymi przyjeżdżają przemoczeni i przestraszeni turyści. To, jak i miejscowi, to statyści. Wszyscy lądują w dwóch miejscach. To tam rozgrywa się niemal cała fabuła. Tawerna i bar. A bohaterami są Olivia, córka skłóconych rodziców, bo matka miała krótkotrwały romans, a ojciec zbyt często zagląda do szklanki z whisky. Oboje trwają w związku z przyzwyczajenia i wygody. Nie wyobrażają sobie innego życia. Scenariusz znany aż nadto, a jednak przekonywający, bo dlaczego miałoby być inaczej, skąd nadzieja i wiara, że inne wybory przyniosłyby szczęście, rozwiązanie, opuszczenie samej, samego siebie?
Aurelia i Vincent są tylko i aż dodatkiem do opowieści. Ich charakterystyka jest niezupełna jakby niedokończona. Dlatego skupiamy się na Olivii, dlatego tak bardzo interesuje nas Jasper. Przyjaciele od zawsze, ale czy na wieczność. Każde z nich trzyma w ryzach rodzinny interes. Wprawdzie słabo gotują, ale ich matki, pomimo depresji, stają do walki, od samego świtu przy garach i blachach. Ciasta, rogaliki, zupy i tysiące wariacji dań z homarem, które chwyta w klatki Vincent. Ze swoich klatek nie potrafią się wydostać młodzi, chociaż mieli ku temu sposobność. Olivia była nawet zaręczona, ale czy stchórzyła, czy po prostu nie była gotowa na wyprawę do miasta tysiąca świateł z podziemną biblioteką, gdzie chciała czytać wyłącznie anonimowe rękopisy. A Jasper i jego przyjaźń, jego zakochanie się w blondynie, który mu zawierzył i na niego czekał? Co z nimi, dlaczego nie są razem. A przecież: „To dopiero tutaj przyznajesz się przed sobą, że jesteś tymczasowy. Wilgotny piasek. Morski zapach. Delikatny wiatr. Tylko ty i ty. Trudno gdzieś indziej o taką wyłączność”.

Czy Mudiflof ma w sobie magnetyzm, czy powoduje strach przed wysłaniem listu, wykazania się inicjatywą? Dlaczego Philip, mężczyzna, którego kochała Olivia, musiał wyjechać i zając się nagrywaniem reklamówek dla nadmorskich kurortów? A co z Colinem, tym blondynem, który był tak bliski dla Jaspera? Co doprowadziło do wiecznej rozłąki, do ucieczki jednego i trwania w miejscu drugiego?

Ożywczym wydarzeniem jest pojawienie się April. Zbiedzonej turystki, która zawitała do miasteczka na jakiś czas, a została na długie dwanaście miesięcy. Skłamała, że pisze książkę, ale coś w niej pękło, urosło i fałszywego świadectwa zrobiła się pisanina. Czy opisała bohaterów, których poznaliśmy w „Miasteczku Mudiflof”, czy to odmieniło ją i naszych bohaterów?
Zakończenie narracji trochę rozczarowuje, ale stwarza sporo możliwości interpretacji, jest jak pierwszy sezon serialu, bo przecież chcemy więcej, nie tylko od Olivii, ale od pozostałych. Niech nie trwają w swoich pozach, niech ruszają do przodu. Tawerna i bar nie są jednymi miejscami na świecie, gdzie mogliby się odnaleźć, gdzie znaleźliby szczęście. Bo przecież nie tylko Jasper czuł, że „ma już coraz mniej czasu na ten teatr”.
Ale matka, samotna wdowa, której świat stał się obojętny i zbyt przewidywalny, wróciła do żywych, gdy pojawił się szczeniak Loki; pies, który towarzyszył z czasem wszystkim, bo każdy woli pomilczeć w obecności psa, towarzysza, który oczekuje bliskości, ale ma świadomość, że Mudiflof to jego przeznaczenie, to jego ludzcy przyjaciele.

Trudno złowić niebieskiego homara, a białego to jak gra w lotto, jedna szansa na wiele milionów. Vincent jednak wierzy, że uda mu się. Nie dzisiaj, nie jutro, ale kiedyś na pewno. Każde z naszych bohaterów ma swojego „niebieskiego homara”. Każde wierzy w odwrócenie się karty. Jedząc, pijąc, spacerując, milcząc i rozmawiając, z tyłu głowy mają stracone szanse i nadzieję, której nie potrafią wyrazić, nazwać. A podziemna biblioteka czeka, ananimowe rękopisy i miasto tysiąca świateł. Gdzieś w oddali rysują się postaci Philipa i Colina. Fatamorgana, sen, czy realna odpowiedź na zadręczenie, ból, zgorzknienie, przewidywalność.

Czytanie idzie sprawnie, nawet tak bardzo, że nie potrafiłem odłożyć książki na bok. Zacząłem i po kilku godzinach, z przerwą na kawę, skończyłem. Poczułem niedosyt, bo kończy się trochę banalnie tak jak w tysiącu innych książek. Pozornie szczęśliwe strofy stwarzają jednak możliwość wielu interpretacji i to cieszy i sprawia nawet możliwość napisania kontynuacji. Wprowadzenia na rynek nowego sezonu „Miasteczka Mudiflof”. Bo niedopowiedzenia wymają wytłumaczenia, a nie tylko czytelniczej interpretacji.
Olivia to jeden z puzzli, a co zresztą układanki? Co z książką April? Czy właśnie ją przeczytałem?

„Kroniki portowe” Annie Proulx to malownicza i przejmująca opowieść o poszukiwaniu swojej tożsamości. Autorka „Miasteczka Mudiflof” podąża właśnie tym tropem. Każdy z bohaterów jest opisany oszczędnie, ale to wystarczy, by rozpoznać ich pragnienia i słabości. Miłość, przyjaźń, która ich łączy nie jest udawana, jest szczera aż nadto. To skorupa, a za nią kryją się... usiłowania i wariacje, jakby to było, gdyby wyrwali się z tego kręgu. Lubią być w Mudiflof, ale przecież świat jest tak wielki, pełen świateł, rond i skrzyżowań. Nawet kilka kilometrów dalej. Tam jest nie tylko ocen, kutry z rybakami polującymi na homary. Wystarczy się obrócić, odwrócić i wybrać nowy, inny kierunek.
A jednak strach paraliżuje; a jednak „Ocean oddaje ci większość tlenu. Oddychasz nim. Wdech i wydech. Wdech i wydech. Powoli. Oddychasz czymś, o czym tak mało wiesz. Dalej tam jesteś. Wyobraź to sobie”.

Ta książka pachnie nie tylko oceanem. Sporo w niej pysznych potraw. Rogaliki, kanapki, ciasta, zupy i homary, przygotowywane na wiele sposobów. To pichcenie jest wplecione w narracje niby przypadkiem, a stanowi o sile książki. Cementuje kolejne kadry, nowe zdarzenia i wydarzenia, kolejne spotkania. Jedni dzień zaczynają od papierosa, inni od kawy, ale wreszcie wszyscy zasiadają w tawernie lub barze, bo chcą kosztować dań. Ten powtarzalny rytuał cementuje całą narrację.

popularne