Rozwarstwienie dni i nocy
Eksperyment ze znikaniem. Zofia Skrzypulec. Wydawnictwo HA!ART, Kraków 2025.
Skrawki
i strzępy, a jednak wyobraźnia rozpasana i pozwalająca pisarce na
żonglowanie uczuciami i odczuciami. Czytelnik gubi się w tym lesie
codzienności, w tej malignie snów.
Pejzaże
rozpisane do spodu, a narratorka i narrator tylko na moment
zamieniają się końcówkami: - ona, - on. Przenikają narrację,
uzupełniają siebie w wyjątkowy sposób. Co chwilę trzeba
sprawdzać, czy się nie mylimy, bo zmiana ról następuje
niespodziewanie, niby bezwiednie, a jednak bardzo
przemyślanie.
Krzesło
obrotowe, karuzela, meldunek w hotelowej recepcji. Bądźmy sobą,
bądźmy, kimkolwiek byliśmy, jesteśmy, będziemy. Kimkolwiek byśmy
chcieli być lub nigdy się nie nazywać.
Mnóstwo
czasu na refleksje, niewiele czasu na odkrywanie samego i samej
siebie. Rozdwojenie jaźni czy celowe mylenie tropów?
„Eksperyment
ze znikaniem” to odpowiedni tytuł do tego zestawu niby to
opowiadań, refleksji, opowieści w gabinecie terapeutycznym lub na
mitingu osób osamotnionych, mimo że w ich życiu działo się tak
wiele. Tak normalnie, tak sennie, tak w brodzeniu ku pragnieniom, ku
pozornemu spełnieniu.
Pielęgnowanie
teraźniejszej, przeszłej, a może i przyszłej scenografii życia.
Zdrowe wariactwo, zielarstwo przy użyciu zmysłów.
„Pomidorowy glut bez skóry we własnym sosie, czyli soku
pomidorowym – to właśnie ja, rok temu”. A teraz? „Niesamowite
jak wiele innych spraw. Podobnie jak niesamowite jest nie zauważać,
że coś tyka i rośnie. Niesamowicie jest omijać miarowość.
Niesamowite: czuć strach tylko, jeśli zagrożeniem bezpośrednim. W
tu i teraz (wybuch śmiechu), niesamowite”.
Książka
jest podzielona na dziewiętnaście rozdziałów; pozornie
niewspółistniejących, a jednak styl i szwung pozwalają na
rozszyfrowanie tego pisania. Tworzywa niełatwego w odbiorze, ale
magia czyni swoje, bo z czasem rozpoznajemy w tej lekturze samych
siebie. Dzieciństwo, szkolnictwo, związki, samotność i dręczące
nas rozwarstwienie. A wszystko przez okna, stanowiące krewne luster.
W zwierciadłach widzimy samych siebie i zarysy przedmiotów w
oddali. Okna stwarzają więcej możliwości, jednak wtedy, gdy są
zbyt wysoko i gdy są w podłodze. To inna percepcja, to szklana
pułapka.
Zofia Skrzypulec w
pewnym momencie zdradza, że pisze pojedynczo, nie o tłumach. Bo
„uśmiech na twarzy – to piękny cel”. I „dostrzeżenie: nie
wyglądam jak jena osoba, wyglądam jak armia ludzi. Pomyślałam, że
jak zabije Zofia Skrzypulec autorkę,
to moje życie będzie prostsze i wykluczę możliwości”. Jakie,
które?
Możliwości
w tym tekście jest bez liku, ale wypada się zgodzić, że w tej
rozpisce odnajdziemy połączenie Joan Didion, Maggie Nelson,
Franka O'Hary i
krakowskich ulic. Mark Tardi pisze
też bardzo celnie, iż autorka: „Niezainteresowana pułapkami
gatunku, oferuje drastyczne i bezkompromisowe zmiany tonu i
powierzchni, szarpiąc i skręcając zdania, nagina pojęcie
wiarygodności”.
A
jednak z ostatnią częścią tej wypowiedzi się nie zgadzam;
naginanie pojęcia wiarygodności jest zmyłką, pomyłką, zabawką
blaszaną. Pisarka z nas twórczo kpi, naśmiewa się, jednocześnie
roniąc łzy. To wiarygodne myśli i odczucia, bo czy czujemy po
przebudzeniu, co nad dręczy, co rozrywa podczas rodzinnych spotkań
i długich spacerów? To pustka, którą należy wypełnić,
dopełnić, ale zamiast ulgi nadal czujemy rozpad; cząstka po
cząstce. Molekuły szaleją; ich bliźniaczość jest zdefiniowana,
a jednak smutek kontra pozorna radość zaczynają się
zwalczać.
Nie
wiem jak wy, ale w dzieciństwie dość często lądowałem w
gabinetach psychologów. Pokazywali mi bohomazy, w których miałem
coś dostrzec. Kota, psa, łabędzia, dom, drzewo, oprawców. Po
pewnym czasie rozgryzłem tę szopkę i mówiłem to, co chciano ode
mnie usłyszeć. Tak było lepiej dla wszystkich. Wolałem swój
wewnętrzny strach od chwilowej prawdy psychologów, którzy z czasem
się zmieniali, podmieniali, odmieniali. Wizyty dobiegły końca, a
ja zacząłem pisać. Najpierw bezwiednie i grafomańsko, ale
potem poczułem w tych słowach „wolność”. To był mój azyl.
Bohaterowie „Eksperymentu ze znikaniem” nie opuścili gabinetów,
pozbyli się wprawdzie ludzi w białych kitlach, ale nadal próbują
rozszyfrować znaczenie podtykanych im rysunków. I stąd te
opowieści, stąd te skrajności, stąd to
zapętlenie.
Trudno streścić „Eksperyment
ze znikaniem”. Z jednej strony to książka elastyczna i gęsta, a
z drugiej „zbita w całość” przemyśleń i doświadczeń.
Dzieciństwo, dorosłość, starość – przenikanie się czasu i
przestrzeni. Pojawienie się kolejnych postaci wcale nie oznacza, że
mammy do czynienia z kimś innym niż nasza rozdwojona bohaterka,
rozdwojona na „ona”, „on”.
Akcja
często zamknięta jest do wąskich, zagraconych przestrzeni. Nie ma
świergotu ptaków, są za to ludzie – kukiełki. Teatrzyk cieni.
Bycie ze samą, ze samym sobą staje się najwłaściwsze, ale czy
tego właśnie potrzebuje ta pojedynczo – podwójna
osobowość?
„Siadam
na krześle obrotowym, mam takie krzesło. Krzesło obrotowe to nie
lada sprzęt, można by nawet dać się zwieść, że swego rodzaju
transporter. Można by przeprowadzić się przy pomocy obrotowego
krzesła, tak, że ładujesz na nie w porcjach swój dobytek, a
następnie pchasz do punktu B”.
Czyli
ucieczka, lecz jakże pozorna, jak wędrowanie paluchem po globusie.
Iluzja wędrowania, Nieoralne marzenia o wyrwaniu się z krzesła. Te
kręciołki i bączki powodują rozmazanie się tego, co realne,
a co wyobrażone. To jak choroba komunikacyjna, wreszcie bierze nas
na wymioty.
No
właśnie! „Myślałam o zawłaszczaniu słów. Są słowa, których
nie mogę zdzierżyć, ponieważ należą w mojej głowie do kogoś,
kogo nie mogę znieść. Zapamiętałam, jak mówisz, i już nigdy
się tego nie pozbędę. Mam flashbacki z tego, kto jak mówi i jak
co nazywa. Rozmawialiśmy z babcią o mnie, o tym, co tam istotne,
czyli kiszka”.
No
właśnie. Czyli wgląd w siebie, czyli tęsknota, w sumie nikt na
świecie nie jest sam. Zawsze jest jakaś babcia, kot, piec,
kochanek, lub drugie ja. Ciemność i jasność. Noc i dzień,
zmieniające się pory roku. I ten wiersz Bianki Rolando pasujący,
wypasujący się do tej opowieści, do tego eksperymentu ze
znikaniem.
„Ciemność
Pięło
się do góry, sprawdzało głębokość
Nie było
pewności, gdzie
śmierć, gdzie koniec
Dryf
po niebie, było żeglowanie gwiazd wielu
na
dwie łodzie – lustro, złączyły się wargi
jakby
katastrofa i oto zdarzała się bliskość
nie miała
imienia, jej
szeptem jaśniał wiersz”
I
jeszcze to, z rozdziału, z opowiadania „Pipi go
home”: - „Tylko napisy
zostają, jak dobrze (jak dobrze, jak dobrze) się przyjrzysz,
okazuje się, że stare wyziera spod nowych. Oczywiście należy
podkreślić element humoru. Określiłabym go jako ważny –
narzędzie intonacji, ciepły, żywy.
Uśmiech
na twarzy – piękny cel”.
To
najbardziej optymistyczny akapit w całej książce. Reszta się
rozmazuje, niby świeci słońce, ale nagle na niebie pojawiają się
chmury i następuje ulewa. Pada już siódmy dzień, cały tydzień
bez wyjątku. Siedzenie w domu jest niemożliwe, bo trzeba załatwić
tyle spraw, tylko czy ktoś tego od nas oczekuje, czy sami rwiemy się
do ognia, powietrza i wody. Do żywiołów, które nas mogą
pobudzić, ożywić, oblać oczyszczającymi strumieniami...