Życie po śmierci
Kiedy byliśmy chrabąszczami. Opowiadania. Christoph Heubner. Przełożył Rafał Wędrychowski. Wydawnictwo Austeria. Kraków, Budapeszt, Syrakuzy 2025.
8/10
Christoph Heubner tomem
„Kiedy byliśmy chrabąszczami” zamyka swoją trylogię o losach
Ocalałych z pożogi II wojny światowej. Prawda przełożona na
język literacki, prawda, która porusza i wzrusza, która nie
pozwala zapomnieć.
Sześć
opowiadań, relacji rzeczywistych. Nie udało mi się rozszyfrować
wszystkich prawdziwych bohaterów tej książki, ale ostatnie
opowiadanie przynosi odpowiedź, pewnego rodzaju ulgę. To opowieść,
pisarki i scenarzystki. Damy Orderu Orła Białego. Autorki
„Pasażerki”. Najpierw było słuchowisko, potem adaptacja
telewizyjna, następnie film i po dziesięcioleciach – opera.
W
noweli „Jeszcze żyjemy” Christoph Heubner oddaje
głos kobiecie, która przeszła przez okrucieństwa oświęcimskiego
obozu, która ostatnich dni dożyła w hospicjum tego miasta i tam
też jest pochowana. Po wojnie zaczynała od pracy korektorki, ale
potem jedna wizyta w Paryżu zmieniła wszystko. W tłumie turystów
rozpoznała głos kobiety z SS, tej, która odpowiadała za
prowadzenie kuchni w obozie. Była inna od pozostałych, a jednak
taka sama, bo miała na sumieniu wielu więźniów. Ten głos (czy na
pewno to była ona???) był Zofii Psmysz jak
ciężki oddech, a jednak odmienił zupełnie jej życie. Był swego
rodzaju terapeutyczną wskazówką, nakazem.
To
opowiadanie różni się w konstrukcji od pozostałych relacji. A
może tylko ja tak czuję i słyszę ten głos, bo przypisałem go
konkretnej osobie i dlatego stał mi się bliższy, bardziej
realny?!
Zofia Psmysz wspomina
czasy w Auschwitz, ale w tym tekście jest więcej życia, niż
śmierci. Jej droga naznaczona cierpieniem i ofiarami nabiera
dodatkowego sensu ze względu na spuściznę, którą zostawiła,
którą rozpoznałem.
Książka
zaczyna się również od relacji kobiety. Autor poświecił jej dwa
opowiadania. Recz dzieje się w Budapeszcie. Są ojciec, matka; są
warkocze, jest basen oraz hotel Astoria i
kobieta, która ochroniła bohaterkę przed śmiercią. Jest wtedy i
teraz. Jest Dunaj, zimny i pełen trupów. Jest pomnik i przekłamania
historyczne. Narratorka mówi wprost: „Tej zbrodni nie popełnili
Niemcy, tę krew przelali ich węgierscy kompanii, którzy nas
Żydów nienawidzili równie żarliwie, jak i tamci, już od
dłuższego czasu”.
Potem
do akcji wkraczają chrabąszcze i pudełka po cygarach. Wtedy, gdy
było mniej strachu i wtedy, gdy ten strach powinien być tylko
wspomnieniem, a jednak jak cień podążał za kobietą każdego
dnia, nawet wtedy, gdy stała się matką i babką. Świadomość, że
tekst nie jest fikcją, lecz literacką próbą opowiedzenia historii
Ocalałej powoduje, że czytanie staje się wydarzeniem
transcendentalnym. Poznanie wykracza poza treść i „przedmiot”
poznania. Relacja kobiety jest jak podróż między jawą a
koszmarem. A napisane jest to tak, że czujemy się świadkami tej
relacji. Stoimy nad brzegiem rzeki, wpadamy do niej, toniemy,
uwalniamy się więzów, by odrzucić martwe ciała i wydostać się
brzeg, ku wolności i utrapieniu. Wspomnienia dwunastolatki są jak
nieusuwalny tatuaż jak obozowy numer na nadgarstku.
Te
numery nosili bohaterowie dwóch kolejnych opowieści. Wojna się
kończy, a jednak faszyści nie odpuszczają i urządzają Marsz
Śmierci z Auschwitz ku nieznanemu, ku pozornej wolności poza
drutami, kominami, komorami gazowymi.
Bohater
w opowiadaniach „Świat z lodu” i „Strażnicy nocy” wędruje
w czasie. Jest rzucany do bydlęcych wagonów i w miejsce egzekucji
przyjaciela. Jeden przyznał, że jest Francuzem. Zginął. Drugi ze
względu na miejsce urodzenia powiedział, że jest Turkiem. Czy to
go uratowało? Niewinne kłamstwo, które bladnie w natłoku w
poszukiwaniu prawdy. Tylko czymże ona jest, jaka ona jest i czy nie
towarzyszy mu ciągłe wspominanie, napominanie? Po wielu latach
narrator trafia w to samo miejsce, do miasta, w którym rozstrzelano
Ernesta. Naturalna kolej rzeczy, czy piekąca podróż w przeszłość,
do dnia, w którym tak wiele się skończyło i sporo zaczęło.
Potem mija kolejne piętnaście lat. Dzięki przyjaciołom i
Strażnikom Pamięci udaje się odnaleźć grób przyjaciela. Tylko
czy to odkrycie stanowi ulgę, czy otwiera niezabliźnione rany?
Z
tej odczynia, zapamiętałem zdanie, które mogłoby być wyryte na
cokole pomnika. Empatyczny i zrozumiały patos. „Zatroszcz się o
żywych, jesteś tu teraz za nas wszystkich”.
Bohater
opowiadania „Nasze oczy, nasz język”, podobnie jak
Zofia Psmysz wraca
do obozu; robi do dobrowolnie i celowo, ale czy świadomie? Miejsce
kaźni staje się miejscem pamięci, ale nie tylko on wybiera takie
życie. Pierwsi pracownicy Muzeum Oświęcimskiego to jego
więźniowie, ofiary faszystowskiej zbrodni. Wspomnienia przeplatane
przez oddechy pełne wiary w to, że warto pokazywać młodym, co
stało się w czasie wojny i wiele lat po jej zakończeniu. Trauma
nie mija, ale – co zadziwiające – daje się ją oswoić, bo do
zrealizowania jest cel, którym jest świadkowanie historii.
Dla
bardziej bacznych czytelników pewnie nie jest zagadką, kim są
Tadek, Baca czy profesor Jerzy Adam, ja nie wynikałem, skupiłem się
na opowieści, która mimo bólu doświadczonego przez bohaterów,
wciąga, bo jak wszystkie opowieści w tej książce jest
prawdziwa.
Christoph Heubner,
pisarz i zarządzający wiceprezydent Międzynarodowego Komitetu
Oświęcimskiego w podziękowaniach podaje nazwiska tych, którzy
pomogli mu stworzyć trylogię prawdy. Poprzednie książki to „Widzę
psy, szarpiące się na smyczy” (2019) i w „Samo serce” (2021).
Całość kończy posłowie, w którym autor cytuje fragment wiersza
Zbigniewa Herberta. „Przesłanie Pana Cogito” rozpoczyna się
słowami:
„Idź
dokąd poszli tamci do ciemnego kresu
po
złote runo nicości twoją ostatnią nagrodę
idź
wyprostowany wśród tych co na
kolanach
wśród
odwróconych plecami i obalonych w proch
ocalałeś
nie po to aby żyć
masz
mało czasu trzeba dać świadectwo”
Jak
pisze autor – te słowa stanowiły misję, sens i cel życia
Ocalałych.