Nigdy nie dorastając
Duchy Jeremiego. Robert Rient, 296 stron. (Wielka Litera, 2017)
(...)
I do wieczornych modlitw
Ustawiają się krowy ze stukiem
U rąk mych nozdrza świata
Zwęszyły wiersza cukier
I tylko brzoza jak koń
Strząsa z siebie deszcz zielony
Po sadzie dziadek chodzi
Wypalone zbiera gromy
(...)
Znaki nad domem, Jerzy Harasymowicz, ALGO, Toruń 2001
Miałem dwóch poetów, gdy rosłem, dorastałem. Obu podepchnął mi ten sam człowiek. Piotr.
Podobno Andrzej Bursa z Jerzym Harasymowiczem się nie cierpieli. Tak pisali, tak mówili. Ale miałem to w nosie jako szczyl, mam i dziś jako dojrzewający starzec.
Piszę o nich, bo uczyłem się fraz Obu. Na konkursy, na podryw i a głównie dla siebie, by gadać z niebem: rano i w nocy. W dzień byłem zajęty nabieraniem samego siebie, że żyję. Po tylu latach fragment wrócił do prozy doskonałej. Nie będę kluczył i zwodził i szykował się do puenty zbyt późnej.
Otóż, nie czytałem wcześniejszych książek Roberta Rienta. I pewnie tej bym nie dotknął, ale litościwe są dla mnie podpowiedzi ogłaszanych nominacji do nagród literackich.
Duchy Jeremiego to książka wybitna. Należy do tej wąskiej grupy tomów, których nie da się zapomnieć. Ta proza nieuchronnie i natarczywie będzie do nas wracać. Będzie nas wręcz prześladować. MĘCZYĆ.
(Gadanie jak na tanim spotkaniu w osiedlowym lub wiejskim domu kultury przez zamazane K.: - Proszę Państwa każdy z nas ma w sobie upiory, duchy przeszłości. I, proszę Państwa - one - tu musimy się zgodzić: mają swój początek w dzieciństwie.
Taka gadka szmatka prowadzona przez absolwentkę lub studentkę psychologii jednak dzisiaj się nada. Bo, kurwa - tak! Zawsze przez cholerne dzieciństwo. Pieprzymy życie sobie i innym. Wieczne bachory. Rozryczane, zapijaczone, zaćpane, smutne, byle jakie, srakie.
Żadnej pozytywnej energii. Tylko przeszłość.)
Powiem szczerze, każdy może pisać co chce i jak chce, ale żeby tak delikatnie, a z drugiej strony (przepraszam za słowo) sprytnie napisać książkę o tym co w nowomowie napisałem wyżej, to jest do diaska wyczyn.
Nie ma w tej literaturze słabych momentów, nie ma bylejakości. Tak, jest cierpienie. Strony ociekają bólem, krwią, łzami, strachem. Ale jest w nich (nawet, gdy znam finał), piszę to szczerze, umiejętnie rozpisana na głosy radość życia.
Nie będę farmazonów wypisywał i streszczał fabuły, ale i choroba Matki, dziwaczność Estery, losy Dziadka, Elzy, Marii i cały świat Jeremiego to wszystko, ta całość to jak rozrysowany krwiobieg, może pajęczyna, może górski potok. Ale każde porównanie da się obronić, bo w każdym odnajdujemy fascynacje.
Tak, jest smutek. Tak, jest żal. Ja, niemal 47-letni facet ryczałem trzy razy podczas czytania tej książki. A łzy moje były prawdziwe i spadały na czytnik, co mnie otrzeźwiło...
Głos Jeremiego od pierwszej strony do mety jest wiarygodny. Ja wiem, wiem, wiem w naszym zabawnym kraju usłyszę, przeczytam "a po co tam jest o Holokauście, a dlaczego chłopiec i inni są Żydami?". Naprawdę wam - mam odpowiedzieć, bo kurwa są. Bo takie rzeczy naprawdę się działy, wtedy, tu, ale i teraz.
Odrzucając semicki wątek. Jestem uwiedziony i zdruzgotany. Bo przede wszystkim jest to książka o miłości. Miłości, która martwi i cieszy. Ale też nie zna granic.
Nota:
10/10