Przebudzenie



Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh, 272 strony, tłum. Łukasz Buchalski (Wydawnictwo PAUZA, Warszawa 2019)

Nie pamiętam książki, do której tak bardzo bym się przyssał i nie chciał puścić. Czytałem jak w amoku, jak jej bohaterka, która nałogowo oglądała po dziesięć filmów dziennie. Ona, by zasnąć, ja, bo jest w tej prozie siła, moc przyciągania.

Główna bohaterka żyje w świecie, w którym nie musi pracować, zabiegać o znajomości i pieniądze. Ma niemal wszystko, a czuje, jakby odebrano jej życie. Rozmyśla o kochanku, o śmierci rodziców, o relacjach zakończonych lub dopiero rozpoczętych. Zdawałoby się, że jej świat jest uporządkowany, że jej marazm to zachcianka bogatej, słodkiej „blondynki”.
Ale ta apatia jest wszechogarniająca. Bohaterka ma jednak w sobie na tyle siły, by zmanipulować lekarkę, żeby ta przepisywała jej tonę lekarstw. Bo tylko leki dają ulgę, otępienie. I co najważniejsze, dzięki tabletkom można spać. Można spróbować przeczekać, mieć „rok relaksu i odpoczynku”.

To pozory, że człowiek jest szczęśliwy wtedy, gdy dobrze wygląda, gdy ma gdzie mieszkać i stać go na wiele. Powłoka szczęścia. Zwykła gliniana skorupa. Jak żyć, jak próbować, gdy samotność zżera nas od środka? Niektórzy nazwą to zmanierowaniem, inni bólem istnienia.
Bohaterka Ottessy Moshfegh nie może się zdecydować, co jest lepsze; wyniszczenie organizmu przez kilogramy przyjmowanych leków czy ciągłe poszukiwanie odpowiedzi na proste pytania: kiedy poczuje się lepiej, inaczej? Kiedy będzie czuła, że życie ma sens, a przeszłość przestanie tak uwierać, tak bardzo wpływać na teraźniejszość?

Nasza bohaterka ma pieniądze, bo dostała spadek. Pieniądze po rodzicach, którzy w jej wspomnieniach są sporym kłopotem. Ojciec, który umarł na raka, był naukowcem, chłodnym w relacjach facetem, który żył pracą, nigdy rodziną. Dopiero w ostatnich godzinach jego życia zaczęła się rysować jakakolwiek więź między rodzicem a córką.
Jeszcze gorzej było ze zmarłą matką. Lekomanką i alkoholiczką. Zapatrzoną w siebie matroną, która nie znajdowała czasu dla dziecka, na „normalne” życie.
Kolejnym bohaterem dramatu jest dojrzały mężczyzna, który rozkochał w sobie bohaterkę, ale używał jej raczej do seksualnych zachcianek, a nie traktował jako życiową partnerkę.
Jak w takim świecie się odnaleźć? Jedyną bliską osobą staje się z pozoru głupiutka przyjaciółka z czasów szkolnych, która jak rzep psiego ogona przyczepiła się do bohaterki. Jednak gdyby nie ona, czego miałaby się chwycić nasza narratorka? Jakiej myśli? Czy kiedykolwiek – poza odwiedzinami w sklepie całodobowym – opuściłaby dom? A tak kolejna śmierć, tym razem matki koleżanki, zmusza ją do przebrania się, do zrobienia makijażu, do wejścia na peron, do spojrzenia innym w twarz, w oczy.
Nie da się widzieć dokładnie siebie i innych, gdy wciąż i wciąż jest się na wspomaganiu leków psychotropowych i nasennych. A dostęp do tych „cudów” nasza bohaterka ma nieograniczony. Bo lekarka, która ją „obsługuje”, zdaje się, że sama ma szereg psychicznych deficytów.
Ale skoro leków jest pełno, to można eksperymentować. I tak pojawia się „cudo”, które umożliwia co najmniej trzydniowe przerwy w życiorysie. Bierzesz pigułkę i nie wiesz, co się z tobą dzieje. Nie wiesz, czy śpisz czy podróżujesz, czy żyjesz czy umierasz.
Matnia. Istne szaleństwo. Jak wyrwać się z okowów przeszłości i świata, w którym brakuje celu, brakuje spełnienia?

Tłumaczenie, że w takim zachowaniu tkwi jakikolwiek sens, kobieta podtrzymuje przez większość opowieści. Ale w pewnym momencie uświadamia sobie, że dalsze wspominanie dzieciństwa, okresu dojrzewania nie przynosi efektów. Bo jak zobaczyć światełko w tunelu, gdy jest się nieustannie na haju? Bohaterka nadal chce się jednak „relaksować i odpoczywać”. Podjęła decyzję, że lek, który tak silnie na nią działa, będzie przyjmowała permanentnie, aż odeśpi, aż prześpi to, co niezrozumiałe, to, co boli i uwiera.
A jeśli się nie uda? W najgorszym przypadku przyjdzie śmierć…

Czy da się być obojętnym na to, co dzieje się na zewnątrz, na to, co nas bezpośrednio nie dotyczy, a jednak się toczy? Wojny, igrzyska? Czy istnieje taki środek, dzięki któremu możemy się na jakiś czas wypisać ze społeczeństwa? Czy taki akt możemy zamienić w performans?

To książka o potyczkach z duchami przeszłości i nieradzeniu sobie z dorosłym życiem. Sposób narracji – także dzięki doskonałemu tłumaczeniu Łukasza Buchalskiego – powoduje, że ten pesymistyczny ciąg zdarzeń dobrze się przyswaja. Że tę opowieść chce się czytać.
Finał zaskakuje, bo zwykle eksperymenty, które przeprowadzamy na naszych ciałach i psychice, kończą się źle, a tu nagle pojawia się otwarcie na świat, na jego problemy, na jego nieprzewidywalność.
Okropieństwa zdarzeń i czynów innych potrafią podziałać na jednostkę ożywczo. Potrafią wyrwać człowieka z kleszczy psychicznej stagnacji. Tak stało się 11 września 2001 roku…

Ottessa Moshfegh nie kreuje światów niemożliwych. W dosadny sposób pokazuje, że w dzisiejszym świecie wszystko jest na sprzedaż. Niemal wszystko można opakować i sprzedać. Zawsze znajdzie się wytłumaczenie dla każdej ludzkiej działalności. Bo nie zdradziłem wam jednego: w tym uśpionym świecie jest i miejsce dla artystów, którzy fałszywie nazywają sztuką coś, co nią nie jest. Jednak ich działalność odnosi sukces, bo każdy z nas szuka jakiegoś bożka, jakichś odniesienia dla swoich cierpień, dla swojej samotności. Wszystko musi być nazwane. Nie ma miejsca na niedopowiedzenia.

Czas się obudzić. Określić priorytety. Uwolnić się od tego, co było. Poddać się teraźniejszości, licząc, że przyszłość ma ukryty sens. Że w przyszłości jest i miejsce dla nas.

Nota: 8/10

Fot: Time


popularne