Historia rodzinna, historia Polski



Złodzieje bzu – Hubert Klimko-Dobrzaniecki, 228 stron (Noir sur Blanc, Warszawa 2019)

To dopiero trzecia książka tego autora, którą przeczytałem. I nie mogę wyjść z podziwu nad jego warsztatem. Bo każdą z tych opowieści napisano w innym stylu. Mianownikiem jest człowiek i jego życie. Kruchość i nieprzewidywalność istnienia.

W „Preparatorze” Hubert Klimko-Dobrzaniecki oddaje głos człowiekowi, który siał i zbierał zło. To monolog nieobliczalności i niezrozumienia.
W „Bornholm, Bornholm” śledzi losy zaszłe i teraźniejsze, by razem ze swoim bohaterem uciec w przyszłość. Zdaje się mówić, że każdy dzień ma znaczenie. Każdy dzień to puzzel w układance życia.
Podobnie jest w „Złodziejach bzu”, jednak sposób narracji dalece odbiega od książki „Bornholm, Bornholm”. Gdybym miał szukać podobieństw, to na pewno odnalazłbym je pisarstwie Olgi Tokarczuk. Tak, „Prawiek i inne czasy” to bliźniacza opowieść skupiająca się na losie jednej rodziny. Ale nie tylko Tokarczuk tak pisze. Wiele lat później podobną próbę podjął Jakub Małecki. Jego „Dygot” to książka niemal doskonała. Wewnętrznie spójna i wciągająca czytelnika w świat głównego bohatera.
Przywołane powieści należą do moich „wyborów pierwszych”. To książki, które cenię i polecam. Czy podobnie będzie ze „Złodziejami bzu”, gdzie autor do jednego garnka wrzucił losy Antka z jego rodziną i Polskę z jej historią?

Wszystko zaczyna się na wschodzie, nieopodal Lwowa. Patrzymy oczami Antka i jego najbliższych. Dwa podwórka z drzewami i krzewami bzu. Są Polacy, są Ukraińcy. Jest kontrolowana sielanka. Dzień za dniem. Autor buduje napięcie, opisując pejzaż tamtej Polski. Nadchodzi wojna. W prostych ludziach budzą się najgorsze z demonów. Człowiek człowiekowi wilkiem. Płonie stodoła, a w niej gaśnie ludzkie życie. Te kilka stron, na których główny bohater wspomina swoją matkę, rodzeństwo, to mistrzowskie pisanie. Ich śmierć widać, ich odchodzenie czuć. To boli, to istotnie wpływa na całe życie głównego bohatera, który uznaje, że Bóg nie istnieje, a szatan na ziemi ma twarz ukraińską.
W tle tej opowieści są Sowieci, faszyści. Jest smutek i rozgoryczenie. Jest zawiść.

Każdy dzień to zapis zdarzeń prawdziwych. Bacznym obserwatorem tego dziania się jest Antek, który wraz z ojcem przeżył i próbował żyć dalej, po swojemu. Obaj starali się odnaleźć, uciec od zła, które spotkało ich rodzinę. W ten sposób trafili na ziemie odzyskane na zachodzie. Wzięli, co dała im władza ludowa – poniemiecki dobytek złożony z domu, stodoły, sporego kawałka ziemi i rozłożystego, wielkiego drzewa bzu. W nowej rzeczywistości nasi bohaterowie prędko znaleźli swoje miejsce. Jeden rozkochując w sobie Niemkę, drugi poznając uroki Polski socjalistycznej. A w tle pierwszy seks, pierwsza wódka, kariera, studia, przyjaźń, rozterki samotności. Jest śmierć Stalina, jest Gomułka, potem Gierek, Jaruzelski, Wałęsa. Wszystko toczy się według historycznego scenariusza.
Ale to nie chronologia zdobywa sympatię czytelnika. To sposób kreślenia sylwetek bohaterów i oddanie im głosu. A mówią oni wyraźnie, donośnie i właśnie za ich głosem warto podążać.
Bo kiedy w relacjach ukraińsko-polskich zbliża się apogeum zła, to pisarz nie szafuje analizą naszych sąsiedzkich stosunków. Jest wiarygodny, bo opisuje losy rodzin, które żyły obok siebie. Nigdy nie było między nimi serdeczności, ale nikt nie spodziewał się finału, w którym ludzka podłość bierze górę. A dzieje się to w cieniu wielkiego drzewa bzu. Zapach bzu czuć przez całą opowieść. Bez jak talizman pojawia się na wschodzie i na zachodzie. A obok toczy się historia.

Podziwiam umiejętność przedstawienia bohaterów, występujących w tej opowieści. Zarówno Antka, który jest narratorem, jak i postaci drugiego planu. Szczególnie ujęły mnie sylwetki księży. Bez nich ta opowieść byłaby niekompletna.
W Polsce duchowni od zawsze ponosili odpowiedzialność za kondycję psychiczną narodu. To księża byli lokalnymi przywódcami. Ich słowa mogły zabliźniać rany, ale też je otwierać. To, w jaki sposób rodziła się niechęć, złość, a końcu nienawiść między Polakami i Ukraińcami, słychać wyraźnie w narracji „księdza przedwojennego”. Do tego dochodzą takie cechy jak chciwość, zazdrość, dwulicowość, pycha. I ten krajobraz ludzkich cech w książce Huberta Klimki-Dobrzanieckiego jest wyraźny, jest wybornie rozpisany.

Opowiedzieć losy Polski na przestrzeni siedemdziesięciu lat wydawałoby się karkołomnym pomysłem, ale gdy zaczynamy przyglądać się historii przez pryzmat życia jednej rodziny, to całość ma sens i wciąga czytelnika. Bo tę książkę przeczytałem w dwa popołudnia. Nie można się od niej oderwać. Wielu pisarzy próbuje opowiedzieć polskie dzieje, ale często z tych prób wychodzą nadęte, strzeliste potworki. Hubert Klimko-Dobrzaniecki bierze nas sposobem. Stylem, który uwodzi, który nabiera kolorów bardzo dobrej literatury.
Bo żeby zaciekawić, nie należy opowiadać z patosem. To nie jest historyczny esej. To jest bardzo dobra powieść o losach jednostki w zderzeniu z tym, co nas spotkało przez dziesięciolecia. Wojna, komunizm, stan wojenny, zryw wolnościowy i powrót do demokratycznych zasad w zarządzaniu państwem.

Książkę poleca Wojciech Smarzowski i ten fakt nie dziwi. Bo to pisanie jest bardzo filmowe. Chciałoby się, by na podstawie „Złodziei bzu” właśnie ten reżyser zrealizował swój kolejny film. Jestem pewien sukcesu takiego projektu. Bohaterowie książki jak żyw przypominają tych, którzy u Smarzowskiego ciągną opowieść. Czytając, wystarczy zmrużyć oczy, by widzieć dokładanie scena po scenie, kadr po kadrze to, co dzieje się w tej bardzo dobrej filmowej opowieści.

Nota: 8,5/10

Fot pisarza: //Wikipedia.//



popularne