Karnecik balowy
W tych ramionach. Camille Laurens, 248 stron. Tłumaczenie: Wiktor Dłuski. (Drzewo Babel, 2016)
Ostrzegam! Jestem zachwycony tą książką, a gdy mi się to zdarza, to jest we mnie aż nadto emocji. Dzisiaj nie będzie inaczej.
W tych ramionach ukazała się w Polsce już w 2002 roku, czyli rok po francuskiej edycji. Nie miałem pojęcia o tym do dziś. Do mnie trafiło wydanie Drzewa Babel sprzed dwóch lat. Jak zwykle - w dobrym przekładzie i dopieszczone edytorsko.
Ale do ad rem.
Nadal nie wiem dlaczego ta książka trafiła do mnie tak późno. Ona. Jak spóźniona, zabrana mi przez innego mężczyznę, kochanka. Kobieta. Proza Camille Laurens jest "niby" o facetach, ale to niby nie jest nijakie - jest niebywale kobiece.
Jestem egocentrykiem, zatem schlebia mi ta powieść. Bo jest napisana dla mnie. Nie piszę po pozersku, że o mnie. Ale traktuję ją jak dar, prezent. Czekałem na taką literacką pokusę od dawna. Wyobraźnia podpowiadała mi, że taką powieść można - trzeba napisać. Zrobiono to! Wykonano to perfekcyjnie.
Tytuł mojej recenzji jest zapożyczony z książki. Takich "kradzieży" mogłoby dzisiaj być więcej (i będzie), bo opowieść ma siłę i zawiera w sobie setki cudownych fraz.
Poetycka relacja pisarki-kobiety z mężczyznami jest tak figlarnie poskładana, że nie można się przy niej nudzić. Nie można zasnąć, odetchnąć.
Przeglądanie się pisaniu Laurens jest niebywałą uciechą. Gdy pisze o ojcu, mężu, pierwszej miłości, wydawcy, dziadku (!), kochankach, przypadkowych i wyobrażonych, i rzeczywistych facetach.
Bo "co to jest mężczyzna?". Nie ma jednej, wyraźnej odpowiedzi. Ale mnogość interpretacji i relacji zawarta w tej książce jest fenomenalna.
Są fragmenty, gdzie "podmiot liryczny" stoi z boku. Przygląda się temu, co czyni z nim pisarka. Nie ma wyjścia, poddaje się narracji. I wtedy następuje opis spotkania z matką Ojca. Jest to monodram, gogolowski teatr słów. Ojciec jest obecny, a jakby go nie było. A matka pojawiła się i znikła, ale w pamięci czytelnika zostaje na długo. Co z pamięcią bohaterów? Co z ich uczuciami?
Bo "logicznie biorąc, książka powinna się zacząć od ojca. Każdy z nas ma dużo do powiedzenia o człowieku, który nas począł, to od niego zaczyna się cała historia." Ta oczywista teza jest natychmiast podważona przez pisarkę. Robi po swojemu. Od początku do końca. Ani na chwilę nie zwalniając tempa. "Pierwszy taniec: walc na dwa pas."
Ten literacki hołd, złożony mężczyźnie, znajduje swoje wyjaśnienie m. in. w tej oto frazie:
"Czy mam jakieś przyjaciółki, jakieś bliskie mi kobiety? Nie, żadnej. Do żadnej nie miałam naprawdę zaufania, nie wiem, nigdy nie zwierzałam się kobiecie, nigdy.
Dlaczego?"
Słowo "dlaczego" jak wytrych otwiera kolejne drzwi zwykle zamknięte. Bo zwykle na takie pytania pisarze odpowiadają banałem, albo durnotą, nadętą bufonadą. Ona - Camille Laurens - nie zostawia czytelnika zagubionym i bez odpowiedzi. Są one wprawdzie nieoczywiste, ale są. Słychać je wyraźnie w tej prozie. Wirują, świdrują, tańczą walca.
Także wtedy - gdy na stronie 51 - pisarka rysuje obraz mężczyzny chama i prostaka. Tam i nie tylko wtedy, padają słowa ostre, ale prawdziwe, bo kobieta "służy za podręczny stolik, na którym stawia się popielniczkę: ciężką, zimną, z twardego marmuru".
Jest o wszystkim, a jak o wszystkim - to zwykło się mówić, że o niczym. Nie tym razem. To czyni tę prozę wyjątkową.
Jest śmierć, która "nie da się pojąć". Jest o tajemnicach skrywanych i rozszyfrowywanych. Jest o lęku, bólu, marzeniach, spełnieniach i dopełnieniach.
Jest kostnica, kawiarnia, sofa psychoterapeuty, salon z ojcem i bez niego. Jest dekalog miłości uczynków dziadka.
Jest zbliżenie i odległość.
Jest przejmująco pysznie.
A jeżeli kogoś, w tej opowieści, przerazi chaos, to zapytam - przeraża Cię własne życie?
Nota: 9,5/10
Obok okładki projektu Michała Batorego - moje zdjęcie - Jarek Holden (C). Sandra, 2011