Po trochu
Po końcu. Clare
Mackintosh. Przełożyła Alina Siewior-Kuś. Prószyński i S-ka, Warszawa, 2022.
504 strony
Zabierać się za czytadło, które
sprzedaje się na pniu, i to nie dlatego, że to wybitna literatura, lecz
dlatego, że jest to wyciskacz łez?! To trochę karkołomne zadanie, jednak
spróbowałem.
Od dawna fascynowała mnie popularność książek autorstwa Kristin Hannah. Na każdym dworcu, w każdym kiosku, w dyskoncie, na
poczcie, ale i w księgarniach – jak neony biją slogany, reklamujące to
pisarstwo. Że milionowa sprzedaż, że fascynująca, że wybitna. Z tych
wykrzykników na jednym tylko należy się zatrzymać. Tak, sprzedaje się to na
pniu, do spodu. Przeczytałem kilka książek Hannah. Bo, gdy się leży w szpitalu,
to trzeba coś robić. A, że innej literatury nie było, no cóż...
Jest prostolinijne, zaangażowane, papierowe, powtarzalne, ale bardzo szczere
pisanie. Clare Mackintosh „po trochu” wpisuje się w tę
konwencję. Podobnie jak jej amerykańska koleżanka uwiarygadnia swoją
narrację własnym świadectwem.
Bo, gdy Hannah pisze np. o Alasce, to od razu jesteśmy pewni, że ona tam była.
Widziała, odczuwała, tęskniła, błądziła i wątpiła. Gdy Clare Mackintosh podejmuje się bardzo trudnej
relacji z umierania dziecka i konfliktu rodziców, temu towarzyszącemu, to
wiemy, że w posłowiu dowiemy się, że jest to jej historia.
Nie bagatelizuje opisania śmierci,
rozłąki, bólu, ale nie ukrywam, że nie odczuwam podziwu, lecz dyskomfort.
Bo to wszystko jest zbyt policzone. Obliczone na taką oto wizytówkę: „Clare
Mackintosh jest autorką bestsellerowych powieści tłumaczonych na trzydzieści
pięć języków i sprzedanych w przeszło dwóch milionach egzemplarzy. Zanim
zaczęła pisać, pracowała w brytyjskiej policji, a także jako konsultanta do
spraw mediów społecznościowych”.
To wystarczy, by odnieść sukces?! Widocznie tak.
„Literatura – to złoże bogactw; pisarz, jeśli chce być pisarzem, musi znaleźć
własny, nowy pierwiastek na tablicy Mendelejewa i wzbogacić im swą biografię
literacką. W przeciwnym razie literatura odczuwa śmiertelne zmęczenie”. – to
formułka Wiktora Jerofiejewa. Ma się
ona nijak do twórczości Clare Mackintosh.
Bo żadnego pierwiastka nie wymyśliła, jest podobna w tym, jak i co pisze do
setek pisarek i pisarzy (z całego globu), a jednak odnosi sukces, a jej
czytelnicy wcale nie wydają się zmęczeni...
Zastanawiałem się jak obronić historię
Dylana, Maxa i Pip. Dylan to umierający
chłopczyk. Max i Pip to jego rodzice. Jest szpital, w którym cierpią także
inni. Siłacze płaczą, nie potrafią nazywać uczuć.
Są domy, w których jest pustka, ale udawane szczęście. Są firmy z twardogłowymi
szefami bez empatii. Są lekarze emigranci. Dwóch tatusiów. Itp. Itd. Obraz
politycznej poprawności, że aż zgrzytają zęby.
Jest zło, jest dobro. Zło niby wygrywa, ale – jak przekonuje autorka – to „nie
jest opowieść o stracie, lecz o nadziei”.
Przeprawa sądowa skłóconych rodziców ma nadać tej narracji wiarygodności. Bo
cała Europa żyła sprawą dziecka, któremu albo da się odejść godnie, albo zmusza
do życia „na pokaz”. Gdy ma się takie podłoże socjologiczne, to wystarczy to
opakować kilkoma wytartymi zachowaniami i produkt książkowy gotowy.
Przecież autorka podkreśla, że spisała własne doświadczenia. Wytrąca zatem
argument „taniej opowiastki”. Pozornie! Bo „ten chwyt”, by uwiarygodnić,
powieść można użyć niemal w każdym przypadku; „widziałam, słyszałam, czułam,
mówiłam, śniłam”...
„Poczwarka” Doroty Terakowskiej jest
wspaniałym przykładem książki, w której temat trudnej miłości do chorego
dziecka, z konfliktem rodziców w tle, jest rozpisany tak, że przekonuje, że
porusza i wzrusza.
„Po końcu” to przykład wysokonakładowej powieści, w której autorka próbuje nas
przekonać, że była uczestnikiem wydarzeń. A jednak całość odczytuje się jak
marketingowo-literacki algorytm. Ściśle określony ciąg czynności od pierwszej strony
jest przewidywalny i dlatego ułomny.
Siła takich tekstów tkwi w sentymentalizmie oraz w ludzkiej naiwności. Że ktoś
ma podobnie do nas, że ktoś nas rozumie, że ktoś też doświadczył bólu i
cierpienia. Jak w „kinie rodzinnym”, które dobrze się ogląda, ale tak naprawdę
nic ono nie wnosi do naszego życia. Krótkotrwała empatia dla ubogich.
Nie dziwi popularność tego typu
literatury, ale zastanawiające jest, że czytelnicy nabierają się na takie
wróżenie z fusów.
Gdy czytałem książki Kristin Hannah, też się wzruszałem, też odczuwałem
rozterki bohaterek. Nie inaczej jest w „Po końcu”. Bo to naprawdę jest napisane i przetłumaczone dobrze. Tylko że osad po
takiej lekturze zostaje niewielki, a najczęściej żaden.
Cała literatura składa się drobnostek. To drobiazgi decydują o oddziaływaniu na
czytelnika. W „Po końcu” tych szczegółów jest w sam raz. Wszystko jest
wyliczone, policzone i obliczone. Nie ma mowy o błędzie. Tabuny redaktorów
zadbały o sukces tej książki. Autorka w procesie tworzenia jest jednym
z wielu. Jest trybikiem w maszynie marketingu.
Brzmi to strasznie, gdy wspomnimy, że temat powieści jest co najmniej
delikatny. Bo odchodzenie dziecka, to zawsze opis bólu i cierpienia. Z drugiej
strony to „temat” literacki jak każdy inny. Jednak Clare Mackintosh unieważnia
nasze dysputy. Zamyka jednym pociągnięciem pióra nasze dywagacje. Bo jak się
czepiać, gdy rodzice są w zwarciu, gdy ich dziecko albo ma być „warzywem” albo
„godnie” odejść?
Literatura to sztuka głoszenia idei.
Nawet karkołomnych, a jednak stawia na przeciwległych biegunach osobę piszącą i
osobę czytającą. To, co jest w środku – czyli tekst, myśl – ma wyzwalać
płomienne rozważania. W „Po końcu” płomienne są tylko autorskie dekoracje.
Pełne frazesów i wytartych powiedzeń.
A jednak! A jakże – czyta to się dobrze! Paradoks tworzenia książek „pod
czytelnika”, a nie „dla czytelnika”.
Zasadniczym aspektem stylu pisarki jest jej powierzchowność. Nie ma w tym
pisaniu – mimo obszernego materiału – myśli zasadniczo zmieniającej poglądy i
oglądy. Gdyby każdy potrafił władać słowem, to każdy by taką książkę mógł
napisać. Zwłaszcza gdyby miał w zasięgu armię pomocników i współpracowników od
promocji.
„Czytanie jest uczestniczeniem w
tworzeniu świata”, a że ten świat jest wypaczony, to i odbiór czytadeł staje
się nijaki. Bo czego się po tej lekturze chwycić? Żalu, przewrotnego happy
endu?
Mit, że samo czytanie czyni nas inteligentami, drażni mnie, chociaż był czas,
że hołdowałem idei – nieważne co czytacie, ważne, że to robicie. A jednak
selekcja jest ważna, bez niej utopimy się w ocenie literackiej nadprodukcji.
Nie ma w tej prozie ODRĘBNOŚCI. Jest powtarzalność. Taka, która przyciąga
rzesze, a zniechęca takich typków, jak ja.
Chciałem przeczytać „Po końcu”, by nie
czuć się gorszym, ale też lepszym. Chciałem doświadczyć tego, co miliony
czytające w trzydziestu pięciu językach...
Jestem teraz jednym z tych, którzy w pośpiechu kupują na lotniskach i dworcach
kolejowych książki, które potem lekko wchodzą, lekko przejmują i bardzo
irytują.
6/10