Patrz na mnie! Powiedz coś!
Przeczytałem trzy książki autora „Liczb
ostatnich”, a teraz, dzięki reedycji jego debiutu, sięgam do roku 2008. „Haszyszopenki” zaskakują. Bronią się. Są
aktualne. Jest to dobrze napisana proza.
„Fermę ciał”, literacki noir,
pochłonąłem w mig. Wydana w 2015 roku, przez szczecińską Formę, książka to
obraz rozpaczy. Wycie autsajdera, gdy „w blokach z betonu nie ma wolnej
miłości”.
„Góra miłości” (W.A.B., 2018) mnie
zirytowała. Znowu osobność, znowu rozterki, ale jakoś to rozlazłe, zbyt
przewidywalne.
„Liczby ostatnie” (Państwowy
Instytut Wydawniczy, 2021) to najlepsze dzieło pisarza, który w apokaliptyczny
sposób odnosi do teraźniejszości. Powieść jest trochę przegadana, jednakże to
jedna z najważniejszych książek minionego roku w Polsce.
A co Jarosław Maślanek robi w debiucie?
Rozjaśnia mi umysł! Wyjaśnia genezę swoich literackich i życiowych uwikłań.
Bo teraz „kumam”. Teraz inaczej to wszystko „przeżuwam” i przeżywam.
Te blokowiska, te dzieci, piwnice, węgiel, słoiki z przetworami. Widzę – czuję:
gównianych dorosłych, rodziców kalekich,
liche relacje, polityczne dywagacje.
Jarosławie, jesteś wierny sobie. Opowiadasz wciąż tę samą opowieść. Główny
bohater to ten sam zagubiony chłopczyk. Z duperelnym światem wokół.
Dla czytelnika, nieznającego twórczości pisarza, „Haszyszopenki”
będą dobrym wprowadzeniem, dla tych, którzy Maślanka już „liznęli”, ten debiut
stanie się punktem odniesienia do setek literackich rodowodów. A także do
zdumienia, że taki debiut był, a „ty- ja baranie” nie miałeś o tym pojęcia.
Moja wina, moja bardzo wielka wina...
W książkach Maślanka mamy symetrię
świata dojrzałych i dojrzewających. Chociaż obie strony nie przepadają za sobą,
to tak samo są zagubione, przetrącone odtrącone. Dochodzi do symbiozy lęków i
strachów, opisywanych przez autora z dwóch różnych perspektyw. Jednak pisarz
zazwyczaj trzyma stronę słabszych, czyli tych, którzy dopiero w życie wchodzą.
Przesrane dzieciństwo, podwalina wszystkiego, co potem przeradza się w
przesraną dorosłość, jest u pisarza widoczna, jak pierwsza gwiazdka.
Portret psychologiczny ułomności i potworności to wciąż ten sam garnitur. W „Haszyszopenkach” przymierzany i ubrany pierwszy
raz, ale potem ten sam lub nowszy model jest noszony (znoszony) przez bohaterów
w kolejnych książkach autora „Liczb ostatnich”.
To konsekwencja. Nie odtwórczość. To dyscyplina, nie wyrobnictwo.
Jak zwykle czuję się wolnym. Jak zwykle: nie przeczytałem żadnej recenzji
debiutanckiej powieści Jarosława Maślanka. Zatem nie wiem, czy był „rejwach”,
„głupawka” czy „obojętność”. Na polskim rynku wydawniczym żadna reakcja mnie
już nie zdziwi. Jestem pozytywnie zaskoczony, że Egmont wznowiło dwie pierwsze
książki Maślanka.
Moje zaskoczenie jest tym większe, że pisarz nie należy do grupy trolli, którzy muszą i chcą być głośni, by ich
pisarstwo dostrzeżono. Postrzegam Jarosława jako „cień – odcień – odblask –
powidok” swojego głównego bohatera. Człowieka, który gdzieś się pogubił,
zagubił, a jednak idzie do przodu.
Ok?! – jego bohaterowie – najczęściej grzęzną w kłopotach i roztopach błędów. Pisarz,
którego znam powierzchownie, z determinacją kronikarza – reportera opisuje „te”
losy autsajderów.
Literaturę traktuję „od zawsze” jak niewysłane listy. Do siebie, do bliskich; z
rodziny i kręgu wrogów i przyjaciół. I Maślanek te „listy” z powodzeniem
upublicznia od lat.
„Haszyszopenki” są momentami nudne, jak
bywało senne pisanie Jarosława
Iwaszkiewicza czy Jerzego Andrzejewskiego.
Podobnie – jak u wymienionych autorów – ta nuda jest kontrolowana, jest rozbiegówką do wydarzeń ostrych, literacko
przebiegłych. Wreszcie do wydarzeń tragicznych, w których losy bohaterów się
plączą, taplają, grzęzną.
Jest też reporterski sznyt w tym pisaniu. Jak w „Cudownej melinie” Kazimierza Orłosia. I nie chodzi mi jedynie o
klimat PRL-u, raczej o umiejętne ukazywanie ludzkich
dewocji, bliźniactwa karaluchowatego.
„Smarkaczu! Nie pasłam z tobą świń” (cytat z pamięci z Orłosia).
Debiutancka powieść Jarosława Maślanka dzieje się w mieście, którego epicentrum
wydarzeń jest obleczone w stan wojenny.
To nie produkcja w zakładzie zbrojeniowym, lecz ważne są losy ludzi
przetrąconych i powykręcanych. A narratorem, obserwatorem, duchem całości jest
Maksymilian. Dzieciak samotny, zagubiony i wygubiony. Jego ból, jego chęć i
niechęć do życia jest tożsama z otoczeniem, z którego pochodzi, z którego
wyrósł.
Alkoholizm, dewocja, małość, kruchość, ułomność. Balansowanie na linie.
„Niejasna obietnica szczęścia” nie nadchodzi. Bo każdy jest zajęty swoim
wariactwem, a dzieciak próbuje się odnaleźć. Stara się nazwać swój ból, własny
skowyt.
Gdy pierwszy raz pisałem o twórczości
Maślanka, to uwodził mnie jego pesymizm. Bo nadawał swojemu pisaniu charakter
filmowy. Bo miał – tak mi się zdawało – predyspozycje do wysublimowanego
moralizatorstwa. Brat Krzysztofa Kieślowskiego. Czas przeszły jest tutaj
zbędny. Bo Jarosław Maślanek – teraz to wiem – od początku swojego pisania jest
taki sam. Niebawem planuje przeczytać ostatni swój „brak”. Muszę jeszcze
przewertować „Apokalypsis ‘89”.
W ciemno obstawiam, że znajdę tam Jarosława podobnego w swoim uporze
opowiadania światu losów ludzi przetrąconych, pominiętych. Pomiętych.
„Przestrzenny początek i czasowy punkt wyjścia”, a potem hulaj duszo, nieba nie
ma. Jest piekło. Tu i teraz. W duszy samotnego. W głowie odrzuconego.
Napięcie między strukturą a procesem, to jest siła tego pisarstwa. Ukazującego
nie tyle nierówności społeczne, ile psychologiczne.
- Poznaję! – tak chciałbym krzyknąć, po lekturze debiutanckiej powieści
Jarosława Maślanka. I to „poznaję” jest emblematem jakości, a nie wtórności
tego pisarstwa.
Oczywiście, że razi mnie pewnego rodzaju naiwność. Wkurza „nadpisywanie”
niektórych scen. To był początek twórczości Jarosława Maślanka. Życzę każdemu,
by tak zaczynał. I tak „kończył”.
Czytajcie „Haszyszopenki”,
bo to lepsza proza od tej, której ostatnio wkładają laury na młode, rozpalone
głowy.
Jarosław Maślanek nie szkicuje, on jest pełnoprawnym malarzem...
7,5/10