Plamy na Słońcu
Nie ma i lepiej, żeby nie było. Edina Szvoren. Przełożyła: Anna Butrym. Wydawnictwo Książkowe Klimaty, Wrocław
2019. Seria: Węgierskie Klimaty. 258 stron
Robi się to tak: Odnajdujesz plik ze słowami, o których nie masz pojęcia. W tle
szukasz muzyki właściwej, odpowiedzialnej za całość. I zaczynasz odczuwać,
czuć, węszyć, poznawać. Bo lekturę „Nie ma i lepiej, żeby nie było” zawdzięczam
takiej „zaplanowanej improwizacji”. Nie wiedziałem nawet, że ta książka do mnie
należy. Że Matthew Halsall i album „On The Go” razem ze słowami Ediny Szvoren
wprowadzą mnie w stan przedziwnej neurozy.
Zestaw opowiadań węgierskiej pisarki, w
tłumaczeniu Anny Butrym, wydany przez
Książkowe Klimaty w 2019 roku, uznaję za (własne) odkrycie. Pajęczyna zdarzeń,
dziecięcych wyobrażeń. Męskich i damskich zmagań. Ludzkich łamańców...
Hołduję zasadzie, że w życiu Wszystko Jest Po Coś... Nawet Zło. To pozwala nie
zwariować... zupełnie, dokumentnie. Dlatego to właściwy moment w moim życiu na czytanie tej
książki. Prozy (niemal) wyjątkowej!
Zaczyna się od „Plamy”. Opowiadanie,
które wyznacza azymut. Wydaje się porwanym chaotycznym zlepkiem chłopięcych
potknięć. Ale obraz, gdy dziecko musi
klęczeć przed pijakiem w kałuży, zostaje na długo. Mamy jedną perspektywę;
bohatera – narratora. On widzi, od słyszy, on robi, on mówi, on się
rozwarstwia. I kiedy, potem w trakcie lektury, wydaje nam się, że „plama”
zanika – suszy się, bo pojawiają się nowi uczestnicy, następuje
„niespodzianka”. Nasz bohater, wiele stron później, dorósł. Ale czy dojrzał, czy plama na pewno wyparowała?
Plama na kolanach, po przymusowym hołdzie złożonym „jakby ojcu, jakby dorosłym,
jakby swojej przyszłości”.
Edina Szvoren
balansuje w swoich nowelach na granicy snu i jawy. Jej śmiałkowie zazwyczaj są
niedojrzali, rozczłonkowani i to nie dlatego, że są dziećmi. Nawet gdy
„nabierają lat”, to ich świat jest pełen blizn i plam.
Długo zastanawiałem się nad precedensami tego pisarstwa. Czy jest na tyle
osobliwe, by je wyróżnić? By powiedzieć (Wam) głośno: - Musicie To Przeczytać?!
Doszedłem po wielu dniach do wniosków prostych. Że dobrze rozumiana kobiecość
tej narracji ma w sobie taką siłę, że rozrywa myślenie na molekuły. Bo OKO
dziecka nigdy nie ślepnie, jest w nas na zawsze. To jak plamy na Słońcu;
widoczny ciemniejszy obszar na powierzchni naszego jestestwa.
Pisarka zręcznie parafrazuje myśli i dokonania. Są odwołania bolesne, bo
wojenne. Są przypominajki, które wracają
nie w postaci snów, lecz rzeczywistych wydarzeń. Trauma uprzedzeń, okaleczenie
rozbitych rodzin, wstrząsy stygmatów dzieciństwa.
Są fragmenty, które wydają się porwane, że nie trzymają się całości. Ale po chwili kompozycja wraca do normy. Normy
nienormalności ludzkich zachowań.
Truizm, że dzieciństwo ma wpływ na dorosłość, nie jest w tej narracji dosłowny,
łopatologiczny. Jest skondensowany w poszczególnych opowiadaniach. Każda
historia pozwala na rozdrapywanie ran. Własnych i bohaterów. Sugestywność tych
opisów jest tak delikatna, tak symboliczna, że bez dwóch zdań stwierdzam; to w
tym tkwi siła tej książki. Nie o Węgrzech, nie o Węgrach, ale o sinusoidzie
życia. Góra – dół i zwyczajny brak zdrowego środka.
To nie jest jednak pisanie o nieszczęściu. To zapis poszukiwania „Innego”.
Drugiego człowieka, który być może... czeka na nas, na nasze uczucia. W tej
gęstwinie mieszają się losy bohaterów z poszczególnych noweli. Przypuszczenie,
że każda opowieść jest o czymś innym, osobnym – bardzo szybko mija. Mamy
wrażenie, że jesteśmy w obszernym muzeum. Przechodzimy z sali do sali, ale to
wciąż ten sam budynek. Mieszczą się w nim poszczególne losy, zamienione w
kadry, Czasami surrealistyczne, innym razem ociekające nadmiernym realizmem.
Całość jest spowita mgłą snu. Lub jakby wszystkie historie poznał jeden mag,
który barwnie, ale bezładnie nam jej opowiada.
Rozgardiasz jest jednak pozorny. Jest sztuczką, trikiem. Literackie
„hokus-pokus” pokazuje nam świat rzeczywisty, taki, którego sami często
doświadczyliśmy, ale baliśmy się o nim komukolwiek opowiedzieć.
W doskonałym tekście „Latawiec” jest
wszystko, czego potrzebujemy od literatury. Tajemnica, zamysł, wykonanie.
Narracja, która budzi zarówno niechęć, jak i zachwyt. Głos dziewczynki, która
opowiada o chorej matce, o siostrze, ojcu, koniach, wuju – jest głosem
cierpienia. Ona chce być zauważona, ona chce zauważać. Ale nie ma symbiozy między oczekiwaniami a
realnymi zdarzeniami. Popchnięcie matki, zażycie tabletek – konsekwencja
rodzicielskiej nieuwagi? Potrzeba miłości jest tak wielka, że prowadzi często
to czynienia zła. Matka – nie matka, ojciec – nie ojciec, siostra – nie
siostra. Ja – nie ja...
Zagubienie towarzyszy całej narracji. Walka o relacje. Kapitulacja wobec
pragnień. W noweli „Izaak” znajdziemy TO,
co widzimy także w sobie. Gdy nagle miłość to rutyna. Gdy dzisiejsze słowa
i czyny to echo wczorajszych zdarzeń i wydarzeń.
W tym tekście – jakże filmowym – jest czar, który chwyta na serce. Oddalenie,
bliskość, roztargnienie, pilność. Etc. Jest lawina przeszłości, która zasypała
teraźniejszość.
„Omomom” to gatunkowo inny
charakterologiczny garnitur. Dorosły nie słucha dziecka. Dorosły
udaje, że jest dobrze, bo po prostu tak musi być. Że jego świat nie może runąć
wobec zdrady. On jej nie zaplanował, nie brał pod uwagę, zatem dziecięca
przypowieść jest zapewne zmyśleniem. Niech świat trwa w ułudzie, w szczęściu
zapisanym w i na kalendarzu... Niepowiedzenia jak w Kinie Moralnego
Niepokoju...
Scena z „Hundeschule”, gdy zrozpaczona matka potrząsa ciałem niedosłyszącej
córki, jest tak sugestywna, że cały tekst nagle zapominamy. Dla tego jednego
kadru warto – nie warto było czytać – nie czytać całość.
A gdy umiera „Em”, a gdy chłopiec
markerem nadpisuje nazwiska na skrzynce pocztowej, a gdy opiekunka układa
zakazane puzzle...
Gdy przeczytacie całość, zrozumiecie, że ta książka musiała do Was trafić. Że
to świat, do którego musieliście wrócić. Jako dzieci, jako dorośli. Jako
rozumni i niezrozumiani.
9/10