Instrukcja krzyku


 

Trzeba być cicho. Agnieszka Jelonek. Wydawnictwo Cyranka, Warszawa 2022. Seria prozatorska Cyranki. 164 strony

Czekałem.

Bo; okładka. Projekt: Marta Róża Żak. Na froncie: smutna kobieta, z napisem na ustach. Oczy skierowane w dól, w niechęć. Spalony słońce pomarańczy, burgund, czerń, brudna, szara biel.

Od kiedy TO zobaczyłem, wiedziałem, że muszę, że powinienem sięgnąć po słowa Agnieszki Jelonek. Po środek, do wnętrza. Do słów. Do opowieści. Do trzewi.

W tym oczekiwaniu był strach. Bo; gdy czekasz na coś usilnie, to potem najczęstszą emocją jest rozczarowanie. Tym razem jest inaczej; jestem poruszony, wzruszony. Melancholia trzyma mnie za gardło od kilku dni. Ale wychodzę z odrętwienia. Pojawia się nadzieja...

O czym opowiada pisarka? Nie znam jej dróg i zakrętów. Jej zmagań. Wygranych i porażek. Ale Agnieszka Jelonek pisze jakby o sobie. Taką tezę stawiam dlatego, że czuć jak bardzo, jak usilnie autorka utożsamia się z losami Luny, Miśki, Theo. Ona tych bohaterów lubi. Aż zanadto? Literacka empatia jest tak sugestywna, że współczucie (ludzkie – zwyczajne) ogarnia czytelnika, nie tylko względem książkowych postaci, ale i piszącej.

Taka ekspiacja ma swoje następstwa. Pozostałe postaci narracji obdarzamy uczuciami i zaufaniem zgodnie z nastrojami czołowej, prowadzonej - prowadzącej trójki.

Luna wkurwia się na Sylwię. My robimy to samo. Luna uwielbia Kajetana. Mamy podobnie. Miśka ma dosyć swojego szwagra. My również. I tak dalej. I bez ustanku… W głąb. W sam środek bólu, rozpaczy, osamotnienia, rozwarstwienia. W szczeliny nierozumienia. Nie-Życia.

A może sugestywność tej prozy jest sumą moich doświadczeń. Mojej depresji. Mojej apatii?

Jakkolwiek by nie było; czyta się to falami. Rozdziały są tak zaplanowane byśmy mieli pierwszy plan na wierzchu, a gdy wydaje nam się, że wszystko pojęliśmy, to autorka serwuje nam opisy duszy. Duszności. Duchoty. Spiekoty.

Mamy ludzi na rozstaju. Na zakręcie. Szli, biegli, planowali, chcieli. I coś ich zatrzymało. COŚ co tkwiło w nich od dzieciństwa, od początku. ROZWARSTWIENIE. Rozszczepienie. Pragnienia się rozjeżdżają. Cele mieszają.

Luna pisze doktorat. Theo porzucił Wysypy dla Polki, ale nie Polski. Miśka porzuciła matkę, by być nią sama. Ale nic nie wychodzi. Wszystko się rozjeżdża.

Wtedy następuje – i tu analogia doLata, gdy mama miała zielone oczy”, (Tatiana Țîbuleac. Książkowe Klimaty. Wrocław, 2021) - przełom. Dom za miastem. Do remontu. Przystań. Szansa na kolejny początek; na poukładanie, na nazwanie rzeczy po imieniu. Ale rzeczy i ludzie tylko z pozoru mają łatwe „naszywki”. Imiona, zawody, oznaczenia to za mało. Za wszystkim stoją emocje. Historia. Przeszłość. Cień.

Bałem się wspomnień Luny. Obawiałem się, że Agnieszka Jelonek pójdzie o krok za daleko, że przekroczy most, który się za nią załamie i nie będzie powrotu, odwrotu. Bo, gdy we wspomnieniach Luny jest ojciec, to jest też obawa, że doszło do najgorszego, czyli, że ocieramy się o temat pedofilii. Temat bolesny, ciężki, brutalny, prze-zły! Ale już literacko poruszany. Nie chciałem tego czytać znowu. I zrozumiałem, że pisarka mówi do mnie WIELKIMI LITERAMI o innym cierpieniu. O syndromie DDA.

Dobrze się stało. Źle się stało.

Dobrze,

bo opis dramatu dzieci alkoholików zawsze jest okraszany przemocą i scenami walki wręcz. Agnieszka Jelonek podejmuje się niemożliwego, czyli pisze o samoświadomości cierpiącego dziecka, która mimo że jest dorosłą kobietą, to nadal nie potrafi się wyzwolić. Nie potrafi nazwać swoich emocji. Nie wie dlaczego jest bulimiczką. Nie wie czego pragnie, czego właściwie chce. Nie wie komu o tym powiedzieć. Komu to wykrzyczeć. Wywrzeszczeć. Dobrze, że ten wrzask wreszcie następuje. Wybucha.

Źle,

to przewrotne stwierdzenie. Bo literacko to „zło” zostało właściwie rozpisane na głosy, odgłosy. Na role. Na akty dramatu. To czytanie boli i uwiera. I tak miało być. Tak się stało.
Dużym sukcesem pisarski jest pokazanie, że cierpienie Luny nie jest „pojedyncze”. Cierpiąc, Luna
również rani. Staje się ślepa, głucha, a przede wszystkim niema. Bo „Trzeba być cicho”. Bo trzeba udawać, pozorować, gnać, pędzić. Pisać doktorat, być dobrą żoną, córką, siostrą. Ale jak? Dlaczego? I pytanie zasadnicze: - Po co, dla kogo?

Luna, cały czas jest w krwiobiegu z innymi. Nie jest zdolna do życia w pojedynkę. Chce Theo, wieśniaków z Nierobów, Miśki. Tęskni też za atencją matki. Za bliskością brata. Za ojcowskim pokajaniem się. Ale pragnienia się rozjeżdżają. Rzeczywistość skrzeczy. Zaciska się pętla. Zamiast w górę, bohaterka leci w dół. Środka nie ma w ogóle. Rozjazd teraźniejszości. Rozgałęzienie smutku, rozpaczy, braku wiary.

Truizm, że „aby podnieść się, trzeba upaść” jednak się sprawdza. Ale do tego dochodzimy w finale. Dopiero w finale życzymy Lunie, by wreszcie udało jej się uwolnić, by częściej krzyczała. By nie bała się własnego głosu. Tego z trzewi, z wątroby, z serca. Życzymy jej też, by potrafiła być sama, ale nie samotna. Lawina dążności…

Czytając opowieść Agnieszki Jelonek dopadło mnie skojarzenie z pisaniem Sylwii Chutnik. W zamku pamięci pojawiły się „Cwaniary” (Świat Książki, 2012). Bo i tam mamy złość, przemoc i niemoc. Mamy wiarygodną opowieść kobiet. Jest pejzaż, który buciorami włazi nam do łba i szoruje, szura i wyciera czoło niczym byłaby to wycieraczka, spluwaczka. Klozet. Pisuar.

To literackie łączenie ma jednak tylko pozorny mianownik. W „Trzeba być cicho” jest inny krajobraz tej samej bitwy. Pisarki używają innych narzędzi, by ukazać ból, cierpienie. By KRZYK stał się słyszalny, ale nie niemy, pusty, głuchy.

Luna jest lunatyczką. Jej życie, przez większość książki, jest „nie-takie”, „nierzeczywiste”, „senne”, „obce”. Czas na przebudzenie. Na bycie księżycem w pełni. Wyjście z zaklętego kręgu.

Ta nadzieja się pojawia. W powieści. Życie jednak odstaje od literatury. I dlatego ta książka jest wskazówką dla kobiet zagubionych, strapionych, potrąconych, przetrąconych.

Jest pewnego rodzaju instrukcją krzyku.


8,5/10

popularne