Lepsza wersja Schmitta


 

Nazwałem go Krawat. Milena Michiko Flašar. Przełożyła: Barbara Bruks. Oficyna Lustro, Warszawa 2021. 128 stron 


Éric-Emmanuel Schmitt. Przywołuję to nazwisko z premedytacją. Któż z nas nie był zauroczony jego opowiastkami z morałem? „Pani Róża i Oskar”, „Pan Ibrahim i kwiaty Koranu”. Książki rozchodziły się lepiej od pasztetowej z Biedronki. Opowieści tanie, przyswajalna objętość, no i zrozumiałe. Żadnych inteligenckich zawijasów. Bajki dla dorosłych. Również czytałem, też się „zajadałem”.

Nazwałem go Krawat” jest lepszą wersją klechd francuskiego pisarza. Tu biblijne mądrości są utkane w rzeczywisty ból, pragnienia, majaki. Jest w tym długotrwałość, nie tylko sezonowość.

Szacunek budzi sposób wydania tej książki. Bardzo dobre tłumaczenie Barbary Bruks. Edytorska dbałość w każdym calu. Redaktorski sznyt Anny Waszkiewicz. Przypisy elegancko podane. Jest MOC!

Ordnung muss sein! Porządek pisarski też jest ujmujący. Jest dojrzałość, przebiegłość. Rozkwit zdarzeń i wydarzeń. Niemal wszystko się literacko klei. Puzzel pasuje do kolejnego puzzla. Słowo do słowa.

Milena Michiko Flašar urodziła się w Austrii. Ale jej książka (jak i mama) pochodzi z Japonii. „Pochodzi” to odpowiednie słowo. Autorka, nie tylko umiejscowiła tam akcję powieści, ale także w sposobie napisania nawiązuje do japońskiej szkoły. Szkoły spokoju, umiaru. Pisarstwa z przesłaniem. Tak, by po czytaniu w czytelniku, został osad. Pewnego rodzaju rdza. Zatem jej narracja ulatnia się z wolna, przebiegle. Na ławce w parku, w ciemnych mieszkaniach, w zadymionej jazzowej knajpie.

Starszy, zwolniony z pracy, salaryman (tak w Japonii określa się etatowych pracowników korporacji) jest w dialogu z hikikomori. Zaczyna się niewinnie. Od obserwacji, spojrzeń. Potem jest dotyk. Są słowa. Jest opis przeszłości. Jakby ojca, jakby syna. Relacja pokoleń.

Hikikomori.

Pamiętam, że gdzieś z piętnaście lat temu, przygotowywałem projekt sobotniego Magazynu „Dziennika”. Zamawiałem teksty polskie i wysyłałem także tłumaczenia. Pewnego dnia zostałem przywalony, rozwalony, obezwładniony. Dostałem przekład reportażu o młodych ludziach z Japonii, którzy odmawiają wyjścia ze swoich pokoi. Zamykają się tam na długie lata. Grają w sieci, śpią tygodniami, jedzą ukradkiem, czasami – lecz rzadko – dbają o higienę osobistą. Dzisiaj problem został nazwany, poznany, rozpoznany. Opisany szerzej. Wtedy – ten reportaż – był jednak wstrząsem, który musiałem przeżyć, bo przerażał.

W książce Mileny Michiko Flašar – główny bohater, nie jest klasycznym hikikomori. Nie spędza całych dni przed ekranem komputera, do łazienki (ukradkiem) skrada się codziennie, konsumuje co rodzice podsuwają pod drzwi. Ale z pokoju, z domu nie wychodzi. Bo jego życie się zawaliło, rozwaliło. Pochłonęła go ciemność. Czerń. Wyrzuty sumienia. Wstyd. Rozpacz. I, gdy już jest na zewnątrz – pełen lęku przed wydobyciem głosu – spotka Innego.

Ma dwadzieścia lat. A bagaż, garb, który dźwiga – przeogromny. Jego „partner” dochodzi do sześćdziesiątki. Okłamuje żonę, że co ranek rusza do pracy, którą stracił. Od dwóch miesięcy przychodzi do parku. Każdy z nich ma tam swoją ławkę. Obaj próbują się przed czymś skryć. Ukryć. A z drugiej strony,; obaj są chłonni życia. Tylko nie potrafią zacząć, skoro nie skończyli. Skoro nie dokonali rozliczenia. Nie odprawili pokuty. Następuje spowiedź. Dla siebie. Dla przyszłości. Bo jutro nie może się zacząć, skoro nie skończyło się wczoraj.

Jest w tej prozie urok. Wręcz barok. Jest mistycyzm. Jest go tak wiele, a jednak – w narracji - nie przelewa się wzburzonymi falami. Nie jest nachalny, ale porusza, wzrusza. Ruszają się struny melancholii jak czerwone nici, zaplecione w gałęzie drzewa.

Nie drażni manieryzm autorki, która usilnie próbuje połączyć – złączyć świat „starych: i „młodych”. Nie odkrywa światów niemożliwych. Piszę jednak o skutkach ubocznych wstydu i cierpienia. O byciu wstrętnym ojcem, nieobliczalnym przyjacielem. O odrzuceniu, o zatraceniu. O nieporozumieniach, w których uczestniczą zarówno bohaterowie książki, jak i czytelnicy. Każdy z nas ma „trupy w szafie”. Każdy z nas chciałby czasami się oddzielić – schować – uciec i wykrzyczeć swój ból. Nazwać nienazwane.

Milena Michiko Flašar popełnia jednak błąd. I to razi i denerwuje. Jest stanowczo zbyt przewidywalna. Tak jak Éric-Emmanuel Schmitt rozmienia swoje pisarstwo na drobne. Bo prostota prostotą (ma swój urok), ale łopatologia przekazu czasami drażni. Finałowe spotkanie chłopaka z żoną przyjaciela jest banalne, jest ułomne. Jest literacko stracone. Wytrącone. Zaprzepaszczone.

W Polsce podobnie próbował pisać Tomasz Jastrun. Niemal każda jego książka mnie denerwuje, irytuje, złości. Czytelnik nie ma żadnej pracy do wykonania. Wszystko jest podane na tacy. Domorosła psychologia poparta kilkoma bon motami.

Ale zostawmy Schmitta i Jastruna. Austriacka pisarka ma nad panami przewagę. Bo jest w tym pisaniu coś urzekającego, niewypowiedzianego na głos. Jakieś tło. Powidoki, które wręcz udręczają czytelnika. Mają właściwą siłę rażenia. Maglują wspomnienia. Wpadają w wyżłobienia ludzkiej pamięci. Ten osad, o którym wspominałem na wstępie, ma sens i ugruntowane literackie wsparcie.

Bo Milena Michiko Flašar pisze obrazami. Klatka po klatce. Kadr za kadrem. Nie przyspiesza, nie pogania – ani czytających, ani bohaterów. Tylko ten finał?! Tak, zwieńczenie powieści mnie nie przekonuje. Jest ułomne. A wręcz karkołomnie słabe. Brakuje pomysłu z biglem. „Tego czegoś” co wyróżnia literaturę piękną od popularnej. No cóż. Na pewno nie jest to ostatnie słowo tej autorki. Liczę w przyszłości na więcej, na lepiej i inaczej. Zresztą moje utyskiwania są zbędne. Bo autorka jest aktywna. Czekam tylko na przekłady, które trafią w moje ręce.

Bo warto pisać o ludzkich bilansach. O dostrzeganiu własnej głupoty. Bo głupota – jak pisze Wiktor Jerofiejew – to „pojęcie wielopłaszczyznowe”. To nie tylko brak inteligencji, cwaniactwo. To także ból, poszukiwanie empatii i straconych szans. Głupota w porę nazwana może nas ochronić przed tragedią, przed cynizmem i utratą pięknych wartości; miłości, współczucia, braterstwa.

7/10

popularne