Zależności


 

Winne. Jarosław Czechowicz Wydawnictwo Seqoja, Olsztyn 2020. 208 stron.

Dlaczego tak późno? Dlaczego teraz? Mógłbym użyć mojego ulubionego wytrycha, że wszystko jest po coś i ma swój czas. Jednak tłumaczenia własnego życia i rozkładania go na elementy uznaję za zbędne. Ważne, że „Winne” wpadły w moje łapska, że przeczytałem tę książkę. Bo to powieść, która narusza szczeliny dobrego samopoczucia, rozwarstwia myślenie o Innych na cząstki. Jak w soczewce przyglądamy się uwikłaniu w tajemnicach bólu, strachu i poczuciu przegranej.

Tak czy inaczej jest się zawsze trochę winnym. Albert Camus, „Obcy”.

Takim przywołaniem Jarosław Czechowicz zaczyna swoje pisanie. I trzyma się tych słów od pierwszej do ostatniej strony. Dyscyplina, która czytelnika uwiera. Bo chciałoby się, aby autor poszedł na skróty, by te pokiereszowane życiorysy chociaż na chwilę oblekł w trochę radości, szczyptę szczęścia. Pisarz tego nie robi, bo jego pryncypialność jest stała. Czechowicz nie popełnił taniego romansu. Zrelacjonował fragmenty życia prawdziwego. Złego i podłego. W dobrym, literackim wydaniu.


Czytając „Toksyczność”, debiutancką powieść Czechowicza, byłem niesprawiedliwy. Trochę na siłę ją chwaliłem i niepotrzebnie czytałem trzy razy. Uznaję ją – z perspektywy czasu – za dobry rozbieg, wybieg i możliwość rozliczenia się autora z własnymi demonami. Chwaliłem „coś”, co przy „Winnych” wypada blado. „Toksyczność” ma swoje zalety, ale jest raczej relacją ze spotkania społeczności terapeutycznej niż literaturą, która na długo, na zawsze zapadnie w pamięć.

Wspominam o tym dlatego, że „Winne” bardzo mnie zaskoczyły. Są dojrzałą i przekonywającą relacją zranionych kobiet.

Początkowo wydaje się, że będzie to pin-pong między Anną a Ireną, siostrami z wypaczonymi przez matkę życiorysami, duszami. Okazuje się, że dowiadujemy się wszystkiego. Do krwi, do kości, do szpiku. Autor nie bierze jeńców. Pokazuje nam świat bolesnych ran. I w trakcie pisania wciąż te rany posypuje solą. Pieką. Drażnią. Krwawią. Wkurwiają.

Kto zna chociaż trochę Jarosława Czechowicza, wie że jego ukochane miejsce na Ziemi, to Islandia. Tam też osadza część swojej opowieści. I robi to wiarygodnie. Nie jest to „zachciewajka”, autorski kaprys. Bo klimat tego co za oknem, odpowiada temu co w duszy Anny. Zimno, z rzadka wychodzi słońce, granatowe morze, niewielka mieścina, pozornie wypolerowane mieszkanko, ludzie na wpółotwarci. Pisarz korzysta z prostych środków, ale jest wiarygodny.

Jego Anna to nie „Alicja w krainie czarów”, która znika w bajkowym świecie. Ona skrywa się przed tym co było, ale jeszcze mocniej przed tym co może być. Strach jest paraliżujący, uniemożliwia jakiekolwiek rozsądne działanie.

Czy spotkanie sióstr, Anny i Ireny stanie się punktem zwrotnym w tych zmaganiach? W życiu obu kobiet? Jeśli czytelnik oczekuje prostych rozwiązań, to ich nie dostaje. Otrzymuje natomiast tło całego dramatu. Zamiast opowieści o Annie i Irenie, mamy także zarys historii Barbary i Wiktorii. I potwora, który niestety jest realny, też ma imię; Marek.

Kto jest naprawdę winnym z tej listy? Kto ponosi odpowiedzialność za zło, ból, upokorzenie, wszędobylski smutek?

Ta litania potworności życia jest długa. I ma pewien wspólny mianownik, o którym pisarz zasadnie wspomina. A mianowicie biega o „zależności”. To one ,często zbyt późno rozpoznane i nazwane, są kamykiem, które powodują lawinę. Nie da się już tego zatrzymać.

Na pewno, zarówno w „Toksyczności” i w „Winnych” autor sięga do starego jak świat obrazu, w którym to trucizna życia ma swój początek w złym dzieciństwie i tragizmie relacji.

Droga do nienawiści, do obojętności zawsze jest budowana przez sprzężenie niewinności z podłością.

Toksyczności w „Winnych” jest aż nadto. Poszczególne kadry z rzadka mają kolory tęczy. Mamy kilka uśmiechów, chwil radosnych, ale są one wciąż zasypywane paskudztwem złych wydarzeń, złych ludzi.

Był taki moment, podczas mojego czytania, że zacząłem fantazjować, że ta opowieść mogłaby się rozegrać na deskach teatru. Bo specyfika narracji pozwala całość, sprawnie i umiejętnie przerobić w adaptację. A potem wpadłem na to, że to wcale nie jest tu winna wyobraźnia czytającego, tylko struktura tego tekstu właśnie taka jest. To dramat rozpisany na głosy. Na frakcje. Anturaż całości jest mroczny. Nawet zapach białej szałwii dociera do czytelnika. Ta kuchnia, ta piwnica w Krakowie. Te dwa pokoje, ten bar w nordyckim kraju. To jest wyraźne i (specjalnie) przygnębiające.

Jednak depresyjny charakter tej relacji ma też w sobie pewien urok. Zderzenie tych dwóch słów może razić. Ale urok wynika z tego, że chce się „Winne” czytać na jednym oddechu. Nie chce się czekać na potem, na jutro, na kiedyś. Bo kiedy zacząłem lekturę, to robiłem przerwy przymusowe. Kawa, papieros, posiłki. Musiałem i chciałem zacząć i skończyć. Wiedzieć, dowiedzieć się jak potoczy się „to” dalej.

Kompulsywny wręcz smutek, który został spisany przez autora ma w sobie coś z próby rozpisania pamiętników, które Jarosław Czechowicz odnalazł i postanowił je uszeregować, uporządkować i pokazać światu. I to jest wada, i zaleta tego pisania. Bo z jednej strony wprowadza dyscyplinę, a z drugiej jest zbyt hermetyczna.

Korelacja dwóch przestrzeni to klamra dla powieści. Jednak ma się wrażenie, że pewne elementy pojawiają się w książce za późno, a inne są zbyt zdawkowo rozpisane. Ale to tylko moja impresja.

- Moje córki mają obowiązek być dzielne. Ja niczego się nie boję. Nie chcecie być podobne do mamy? Dlaczego wciąż mi pokazujecie, że nie jesteście do mnie podobne?” - te zdania niby wyrwane z kontekstu swoistym mottem całości. Bo jest w tych frazach ukryta tajemnica, bezsilność, kłamstwo i prawda, jednocześnie. Ta kwestia pada dosyć wcześnie, ale potem; po przeczytaniu całości, doszedłem do wniosku, że to jest jak „wołanie rannego zwierzęcia”. Które swoim bólem zaraża, które nie potrafi opanować emocji. Bo po prostu się nie da, nie można. Ból, nienawiść, zgryzota są zbyt wielkie. Skrywane tajemnice rozsadzają serce, pulsują w głowie zbyt mocno. Na dobro nie ma już miejsca. Gra pozorów. Gra w bycie matką, córkami, siostrami, kobietami. Istotami, które potrzebują ciepła. Potrzebują zrozumienia „drugiego”.

To jest książka-relacja o bezradności.

Jest umiejętnie rozpisana na głosy, znowu sprawnie i z literackim przytupem. Szkoda tylko, że kończy się to taką ciszą. Smutkiem. Nawet tych fal nie słychać, bo… nie chce się tego usłyszeć. Chciałoby się, by było inaczej. Lepiej dla bohaterek. Ale autor jest bezkompromisowy. Dlatego lektura tak boli.

Nie trzeba wojny – by skrzywdzić dzieci. Wystarczą dorośli.


7,5/10

popularne