Kazania na górze


 

Nasze szczęśliwe czasy. Gong Ji-young. Tłumaczenie: Marzena Stefańska – Adams. Wydawnictwo Kwiaty Orientu. Skarżysko-Kamienna, 2021. 256 stron


"Pisz tekst religijny tak, aby młodzieniec-niedowiarek chłonął go jak gorszącą powieść". To myśl przewodnia pisarstwa Jana Grzegorczyka. Jego trylogię o przypadkach księdza Grosera (Adieu, Trufle, Cudze pole) przeczytałem na jednym oddechu.

Zresztą nie tylko te opowieści pochłonęły moje popołudnia i noce. Proza poznańskiego pisarza wchodzi lekko. Nieważna jest sceneria. Plebania. Domek redaktora w lesie. Hospicjum. Wszystko wypada dobrze. Ale po latach mój entuzjazm do tego pisarstwa zmalał. Przyznaję jednak, że Jan Grzegorczyk to wspaniały człowiek. Poznałem go, gdy byłem redaktorem naczelnym „Gazety Poznańskiej”. Wymieniliśmy się e-mailami, grzecznościowymi pokłonami. Tyle.

Piszę o tym dlatego, zwłaszcza przywołując słowa Rene Chataubriande`a, bo w „Naszych szczęśliwych czasach” autorka zastosowała podobna metodę.

Koreańska pisarka Gong Ji-young nie debiutuje w Polsce. Pierwsze wydanie jej prozy ukazało się dziewięć lat temu. Wówczas nie trafiłem na nią. Teraz dzięki wydawnictwu Kwiaty Orientu poznałem bardzo dobry styl, któremu - w nienachalny sposób - towarzyszy biblijne przesłanie:


Szukajcie Pana, gdy się pozwala znaleźć, wzywajcie Go, dopóki jest blisko! Niechaj bezbożny porzuci swą drogę
i człowiek nieprawy swoje knowania. Niech się nawróci do Pana, a Ten się nad nim zmiłuje,
i do Boga naszego, gdyż hojny jest w przebaczaniu. Bo myśli moje nie są myślami waszymi
ani wasze drogi moimi drogami – wyrocznia Pana. Bo jak niebiosa górują nad ziemią, tak drogi moje – nad waszymi drogami i myśli moje – nad myślami waszymi” (Iz 55, 6–9).


Pisarka nie jest impertynencka, stara się nie być kaznodziejką, ale czym dalej w las – tym więcej katolickich odwołań. Ludzka hipokryzja jest literacko napiętnowana, ale boskie myśli usilnie przebijają z tej narracji. Pejzaż by to opowiedzieć jest trudny, ale stwarza też warunki do głoszenia „Kazań na górze.”

Bohaterami dramatu są ludzie poranieni. Wyjęci z różnych szuflad, regałów, śmietników.

Jest 30-letnia malarka, wykładowczyni, była piosenkarka. Ma w sobie ból. Nie potrafi zapomnieć, przebaczyć. Ale potem dzieją się cuda, których jest uczestnikiem. Jej piętno to gwałt. Gdy miała piętnaście lat zgwałcił ja stryj. Nikt tego „nie zauważył”. Matka zrobiła jej raban, że „sama się prosiła”. A ona cierpiała i zabijała się, zapijała, gubiła.

Jest skazaniec. 27-letni mężczyzna poraniony przez rodziców, ulicę, łatwy zarobek, wpierdol w poprawczakach, na ulicy, w więzieniach. Usłyszał wyrok: śmierć. Żadna z apelacji nie przyniosła pozytywnego efektu.

Jest ponad 70-letnia Monika. Zakonnica. Ciotka młodej kobiety, opiekunka duchowa przestępców.

Są matki, są ojcowie, dzieci. Żony, mężowie. Obłuda. Hipokryzja. Ból. Cierpienia. Śmierć. Kłamstwa. Półprawdy.

Kajdany życia. Tajemnice krzyku. Sekrety kakofonii duszy.

Flannery O’Connor, odkrywana w Polsce na nowo, też stąpała po katolickim gruncie. Nikt jej nie czyni dzisiaj wyrzutów, że czasami pisała jak „moher”. Bo pisała dobrze. A co się za tym kryło? Kryterium Zbrodni i Kary.

Flannery O’Connor zmarła młodo i może nie wiedziała wszystkiego; nie doświadczyła, ale miała w sobie entuzjazm „naprawiania świata” w swoim stylu. Jednych to drażni i uwiera. Mnie przekonuje. Podobnie jak „Nasze szczęśliwe czasy”.

To co wydaje się nazbyt papierowe w tej powieści, to naiwność, którą odnajdujemy w finale. Ale wcześnie czytamy prozę upar i zażar. Bo są ku temu powody. Jest dobre, porządne pisarstwo.

Monolog 30-letniej Yu-jeong ze stron 164 – 169 jest warty przeczytania całości na głos. Kobieta, siedząc naprzeciwko skazańca mówi o swoim bólu. O próbach samobójczych, o despotycznej matce, niezrozumieniu przez bliskich. O gwałcie. Słuchają tego Yun-su, oskarżony o taką samą zbrodnię na siedemnastolatce. W kącie stoi strażnik. Stały zausznik tych spotkań. Tej pary. Trójca spowiedników.

Zamknięta przestań celi-pokoju zdobi tania reprodukcja obrazu Rembrandta – Powrót syna marnotrawnego. Tania paralela? Niby tak, ale koreańska pisarka radzi sobie z tą scenerią. Wie co jest wyobrażeniem, a co dzieje się naprawdę. Stąd w tle mamy losy nie tylko jednego więźnia. Historie pozostałych wracają – jak fatum - natarczywie w snach, w rozważaniach głównej bohaterki.

Jej samoświadomość z każdą stroną powieści staje się dojrzalsza. Zamiast początkowego, złudnego rozkapryszenia mamy twarde dowody na jej wgląd w siebie. Własne doznania, potrzeby i emocje zaczynają być nazywane po imieniu. Terapeutyczny charakter spotkań ze skazańcem, z ciotką Moniką – pomagają bohaterce zrozumieć, porozumieć się z samą sobą. A potem z innymi. Nawet tymi pełnymi obłudy i grzechu.

Wszystko to utkane w pajęczynie pewnych stereotypów, ale niezaprzeczalnie nasze dzieciństwo ma wpływ na dorosłe życie. I temu pisarka przygląda się badawczo opisując całą historię. Korzystając z okazji wspomina o koreańskich problemach, o społecznym przyzwoleniu na ból, o podziałach klasowych. Trochę to lewicowe. Bardzo to katolickie. Ale:

Więzienie nie tkwi na zewnątrz, ale jest w środku każdego z nas. Może jest tak, że nie umiemy bez niego żyć.” (Olga Tokarczuk, Prowadź swój pług przez kości umarłych)

Pisarka Gong Ji-young ma dar umiaru. Pisanie o umiejętności przebaczania, to jedna strona medalu. Z drugiej widać jej dystans. Jej umiejętność obserwacji. Połączenie daje efekt dobrej prozy. Struktura tekstu jest trochę staroświecka, ale i zaskakująca. Sentencje przeplatane listami z więzienia. Głównym nurtem płynie opowieść 30-letniej Yu-jeong. A tam: empatia, która przeradza się w uzależnienie.

Nie jest to jednak „doktor Wilczur”, który pomaga innym, niczego nie chcąc w zamian. Yu-jeong bierze od innych garściami. Jest jak pijawka. Czy wszyscy na tym zyskują?

Zbrodnia i kara. Ofiara i sprawca...

Błądzić jest rzeczą ludzką”.


7/10

popularne