Uroki Wschodu
Bataty. Kim Tongin Przełożyła: Anna Diniejko-Wąs. Wydawnictwo Akademickie DIALOG, Warszawa 2021. 258 stron
Wschód atakuje.Percepcja jest skupiona na Japonii, Korei, ale zapewne literacki Daleki Wschód rozgości się jeszcze dosadniej i śmielej. Kiedyś za sprawą wydawnictw: „Albatros”, „Czytelnik” czy „PIW”, coś do mnie trafiało, coś mnie chwytało za gardło. Potem była dziwna cisza. Niszowa pauza. A teraz m.in. oficyny; Kwiaty Orientu, Glow Book, Dialog dają mi niezłą porcje poznawczą. Rozkoszuję się. Czasami wybrzydzam, ale jednakże jest interesująco. Podoba mi się takie postępowanie, bo gdyby nie kolejne wschodnie propozycje, to byłbym uboższym, lichy. Wciąż zbyt mało bym wiedział.
W „Batatach” mamy wachlarz opowiadań Kima Tongina, koreańskiego pisarza, poety i literaturoznawcy. Żył dawno (1900 – 51), ale jego nowele nie sczerstwiały. Trochę naiwne to bajanie, ale aforyzmy tych moralitetów nie wyblakły.
Wciąż mamy te same problemy. Podobne rozwiązania, gdy miłość zawodzi, gdy jest bieda, głód, niesprawiedliwość, zdrada i tęsknota. Symboliczny diapazon problemów do przeżycia i opisania.
Kim Tongin jednak nie zamienia się we wschodniego mędrca, który poucza i naucza. Raczej relacjonuje, ukazuje w narracji szkatułkowej różne poglądy, oglądy. To czytelnik, to bohaterowie mają rozwiązywać zawiłości, którymi zajął się pisarz. Bo on stoi z boku, nawet wtedy, gdy wspomina czasy pobytu w więzieniu. Głodnego, przeludnionego, zainfekowanego, pełnego brutalności i nieoczywistych wyborów.
I właśnie opowiadanie z paki; „Chłosta”, ale i „Spod przymrużonych powiek” oraz tytułowe „Bataty” to najlepsze utwory w tym zestawie. Są sugestywne, proste – ale nie prostackie – w przekazie, mają moc wibrującej strony. Raz uderzona nie potrafi się zatrzymać, dźwięk najpierw wyraźny, a potem spowolniony zostaje w czytelniczej głowie. Naturalizm jest przesiąknięty bólem, cierpieniem, przez co staje się wiarygodny.
W jakiś, wcale nieodległy sposób, te teksty są bliźniacze z tekstami z „Dzikiej Gęsi” (Glow Book, Sieradz 2021). Ōgai Mori jest podobnie elokwentny i przez niedopowiedzenia zostawia czytelnikowi spore pole do interpretacji. Zresztą w „Batatach” także pada fraza „dzika gęś” i ma podobny wydźwięk. To kobieta zagubiona w swoich pragnieniach i dążeniach do celu. Kurtyzana, dla której dzieciństwo skończyło się zbyt wcześnie, a i starość pojawia się w mgnieniu oka.
Fabuła tych noweli jest adekwatna do życiorysu twórcy. Teksty są obarczone wypadkami z życia pisarza. Książka zaczyna się wstępem, który nas naprowadza. Opis „O autorze” to potrzebny rozbieg przed czytaniem całości. Chwała Wydawnictwu za ten „dodatek”. Bo orientacja w literackim terenie staje się łatwiejsza, przystępna. Gdy cierpi pisarz, cierpią jego bohaterowie. Nastroje, wystroje są tłem fikcji, lecz również rzeczywistych wydarzeń. Jednak – co ważne – autor nie opisuje swojego życia wprost i na wyrost. Opisuje innych, by mówić o sobie. Sposób znany „od zawsze”. Czasami takie gierki drażnią, irytują. Nie tym razem.
Bo opisywanie ludzkich dylematów wymaga dobrego warsztatu. Kim Tongin to rzemiosło opanował wręcz perfekcyjnie. Ma się wprawdzie wrażenie, że niektóre teksty są pisane w tzw. „bólu tworzenia”. Że autor nie potrafi oddzielić swojego życia od fikcji, ale to nie szkodzi. To nie unieważnia tych opowiadań. Zwłaszcza, że perspektywa jest tak odległa i mamy możliwość poznawania i rozpoznawania; stylu, życia, kultury, ludzkiego zmagania się.
Czytałem „Bataty” m.in. w pociągu. Konsekwencje tego czynu były takie, że przegapiłem włąściwą stację. Nie pierwszy raz zdarza mi się takie gapiostwo. Ale czyż nie jest to doskonała reklama dla tej książki? Że można się niej zaczynać, zapominając o czasie, przestrzeni?
Bo wschodni urok niemal zawsze balansuje na granicy bajania i realizmu. Jest w tych tekstach odwołanie do dzieciństwa. Do tekstów, które gdzieś kołaczą w naszej pamięci, ale nie potrafimy sobie przypomnieć tytułów, autorów. Zostają jednak znaczniki. „Żółte karteczki” wspomnień. Już rozmazane, wymazane, ale jest ten blask, ta jasność. Dziecięca admonicja.
Coś co wydawało się nam tak odległe – nagle stoi przed nami i zaprasza do rozważań. Tak, aktualność jest „Batatach”. Te teksty nie utraciły żywotności.
Mamy Wschód, ale jest i bóg chrześcijański, jest dekalog. Nie wprost, jednak szermierka słowna zmierza do tego, byśmy stali się uczniami tego pisarstwa. By to pisanie odniosło skutek, osad, rdzę. A do tego dochodzi poetycka umiejętność operowania słowem, zwłaszcza w „Chłoście”. To zasługa bardzo dobrego tłumaczenia z koreańskiego. Ślę ukłony wobec Anny Diniejko-Wąs.
Mierzi mnie egzystencjalizm jako nurt w filozofii. Od młodości szukałem innych dróg, wyborów i ciągnęło mnie (nadal mam w sobie ten magnes) do surrealizmu. W sztuce, życiu, a zwłaszcza w literaturze. Jednak Kim Tongin ze swoim podejściem do życia mnie uwodzi. Jego popisy, opisy wyborów moralnych są ujęte w takiej formie, że chce się To przyswajać. Chce się z tym zaprzyjaźniać. To nie jest rozbudowany, rozwlekły Fiodor Dostojewski i tajemniczy Franz Kafka. To jest wypadkowa tych postaci, tego pisarstwa.
I dlatego większość tych tekstów ma wydźwięk pesymistyczny. Autor nie „zbiera jeńców”. Podaje na tacy chropowaty, ale rzeczywisty obraz. Jednak są w „Batatach” także formy, które ewaluują. Od szczegóły do ogółu. Zaczyna się zalotnie, delikatnie, by potem w rozkwicie pokazać, ujawnić, to co piękne, intrygujące. Jest zabawnie. Ten nieoczywisty humor odnajdziecie w opowiadaniu „Jaki ojciec, taki syn”.
Niesamowity natomiast potencjał ma tekst otwierający. „Życie” jest jednak gdzieś zachwiane, wytrącone. Opowieść o umieraniu i cudownym uzdrowieniu. O relacji dwóch mężczyzn. O nagłej, niespodziewanej pomocy. Empatii. Jest moc, ale i słabość. Brak właściwej figury retorycznej, zbyt łopatologicznie, nadto dziennikarsko.
Publicystyczna, na swój sposób jest też „Szkarłatna góra”. To jedyny tekst, gdzie naturalizm przegrywa z patriotycznym uniesieniem. Nie przekonuje mnie. Tak bywa.
Jednak czytajcie „Bataty”. Rozkoszujcie się; po swojemu,
7,5/10