Literacki podcast
Cukry. Dorota Kotas. Wydawnictwo Cyranka, Warszawa 2021. 196 stron.
„Za najskuteczniejszego kilera literatury światowej można uważać ludzką głupotę. W ostatnich dekadach głupota nabrała charakteru epidemii na skalę całej planety.”
To zdania zapożyczone z Wiktora Jerofiejewa (Bóg X, Czytelnik, Warszawa, 2010). Używam ich dla przeciwwagi. Bo pisząc o „Cukrach” Doroty Kotas nie zapominam o ludzkim zidioceniu, bo i autorka je zauważa, ale jej książka jest o czymś przeciwległym, z czym głupota często wygra. Jej pisanie dotyczy odrzucenia, osamotnienia, poszukiwania, rozwarstwienia. Z drugiej strony to przedziwna narracja. Literacki podcast.
Wypowiedziane na jednym oddechu gorzkie żale, dziecięce rojenia, chorobowe rozstrojenia, a w finale osobiste wyznanie miłości.
Osobistość, pojednawczość, indywidualizm to atuty „Cukrów”, które wcale nie smakują słodko.
Uzewnętrznianie tego co uwiera, drapie, swędzi i boli, często odbywa się w gabinetach terapeutycznych. I tam, gdzie jestem stałym bywalcem, psycholog wpada ma pomysł, by swoje boleści spisać. W formie listu, podania, wyznania bądź wniosku do boga o lepsze życie. Bywają też inni adresaci naszych utyskiwań. Żony, mężowie, kochanki, dzieci, rodzice. Nie wszyscy chcą dostawać listy i petycje, zwłaszcza, że niektórzy nie żyją. Ale sam proces pisania (podobno) jest terapeutyczny. Pomaga też głośne czytanie.
Dorota Kotas postanowiła inaczej. Trafia do szerokiego odbiorcy. Czasami pojedyncze głosy giną w masie, ale tego naprawdę warto wysłuchać. Jest wiarygodny, jest przejmujący.
Tylko, że trudno ocenić takie pisanie. Wystawiane cenzurek uznaję za grzech pychy. Za grę pod publiczkę. Tutaj należy skupić się na didaskaliach i je trawić, z nim się mocować.
Ktoś może zapytać; jak facet pięćdziesięcioletni (czyli ja) może czytać i „opiniować” pisanie młodej kobiety, która rozdrapuje swoje rany, swoją samotność? Oczywiście, że moja perspektywa jest inna. Po pierwsze: samcza. Po drugie: starcza. Po trzecie: (jakby nie patrzeć) ojcowska. Potraktuję jednak te wyimki jako epitety, bo pisanie Doroty Kotas uznaję za świadome i dojrzałe. Nawet wtedy gdy jej „ja” wybiera „wewnętrzne dziecko”. Tło wyznania, że pisarka jest za pan-brat z Aspergerem, jest krokiem milowym dla niej samej, a dla nas świadomych, dojrzałych ludzi, że często nie dostrzegamy w „Innym” jego kruszenia się, bo jesteśmy samolubni, wyzbyci empatii. Biegniemy przed siebie; potrącając, kalecząc słowa i ruchy.
Dorota Kotas w niby cukrowej melasie oprowadza nas po swoich mieszkaniach, prowadzi za rękę od dzieciństwa do dorosłości. Przez wyobrażenie ognia, przez zimne pokoje igloo, na spacery z psami, kotami, papugami, sarnami, dzikami. Stada ludzi wśród zabłąkanych ssaków i ptaków. Są historie magiczne, bajeczne. Ale przede wszystkim jest szara rzeczywistość, którą autorka – głosem dziewczynki – upodobnia do baśni o Królowej Śniegu. Dorota raz jest Gerdą, raz Kajem. Zimnymi władcami są bliżsi i dalsi. Spotykani i rozrzuceni. Porzuconą, poszukującą jest narratorka, autorka.
„Chodzę po bloku z torebką budyniu w proszku, wchodzę do różnych mieszkań i pytam osoby, które tam spotykam, czy mogą mi ugotować budyń. Zjadam u jakiejś pani cały garnek budyniu, ona się cieszy. Zastanawiam się chwilę, czy mogłabym u niej zostać, bo widzę, że życie u niej mogłoby być łatwiejsze, ale jednak wracam do rodziny. Chciałabym poznać jakiś inny świat. Wyobrażam sobie, że mogę go odkryć w innym mieszkaniu, więc to moja największa fantazja: myślenie ciągle o tym, jak jest na innych piętrach i w innych mieszkaniach.”.
Ten cudzysłów z „Cukrów” to modelowy obrys tego co tkwi wewnątrz dorastającej Doroty. Szukanie właściwego miejsca, ludzi. Generowanie własnych marzeń przez spełnianie zachcianek i wyobrażeń. Jeśli nie uda ich się zrealizować „na serio”, to bohaterka działa do środka. Żyję w iluzji pragnień. To ją napędza, rozpędza. Opuszcza rodzinny dom, w którym czuje się obca, nieakceptowana, nie przytulana, nie wysłuchana. Kolejne miejsca sprawiają, że wyobraźnia pracuje, że pojawiają się nowi ludzie, ale także dziwaczne i proste przedmioty. Niemal wszystko nabiera nowego znaczenia. Jednakże aż do ostatniego przystanku, to nie jest to. Ciągle rozjazd między pragnieniami a widzeniami. Dorota – do zawsze – ma koncepcję na szczęście. To miejsce i czas determinują, czy idée fixe są realne. Prawda czy fałsz? Sen czy rzeczywisty obraz?
BO (kolejny cytat z książki):
„Najbardziej chciałabym wyglądać jak Jezus z salonu obok zegara. Wydaje mi się, że to ktoś z naszych krewnych. Tyle się o nim mówi, że to nie do zniesienia. Najgorzej, że kiedy chodzimy do kościoła, to nigdy go tam nie ma, a za to jest masa ludzi, więc i tak nic nie widać. Mamy swoje miejsce obok wielkiego kamienia najdalej od wszystkich. Wspinam się na kamień i cięgle pytam, kiedy to się skończy. W domu babcia każe mi mówić do obrazka w plastikowej białej ramce.”
Transcendencja dziecka? Raczej naturalna kolej rzeczy. Zaciekawienie, stawianie pytań, szukanie rozwiązań. Tylko w tej gęstwinie brakuje pomocnej dłoni, wyciągniętej ku „małej”. A Mała zaczyna dorastać i już zna odpowiedzi. Najprostsza jest taka, że trzeba ruszyć samotnie przed siebie. Poznać nierozpoznane, nazwać nienazwane.
Moja terapeutka mówi, że „przed zupełnym wariactwem – ratuje mnie poczucie humoru”. Dorocie Kotas „wariactwa” nie zarzucam, ale odpowiada mi jej dystans, swobodne rozradowanie się we własnych zmaganiach. W trudach słuchania świata, który nie zawsze, jest w stanie ją usłyszeć.
Jest trochę jak kot, który chadza własnymi ścieżkami. Jednak jego ciepło – przyciąga innych.
BO:
„Kiedy jestem w domu zbyt długo, zaczynam pragnąć widoku jakichkolwiek ludzi i spaceru dokądkolwiek.”
Głos Doroty Kotas jest ważny. Ta książka staje się furtką dla zagubionych, odtrąconych, poszukujących, zmagających się ze niezrozumieniem. To jest w końcu głos młodych, których posądzamy jedynie o rozwiązłość w myśli i uczynku. Że dla nich ważniejsze jest „mieć niż być”.
To nie jest tekst w obronie korporacyjnych młokosów. Ma on wydźwięk zupełnie odwrotny. Że w tej konsumpcyjnej masie, jest całkiem spore grono ludzi, którzy nie są krzykliwi. Są na marginesie z własnymi troskami. Z „wrzaskiem”, który utkwił w płucach, w lędźwiach, w głowie.
Odwaga uczciwości, to największa zaleta tej fabuły. Wolę takie pisanie od czytadeł nafaszerowanych bulwarowymi „troskami”. Wolę hymn dla życia, nawet jeśli jest ono trudne i pokręcone, niż pieśni o morderstwach.
BO:
„Sądzę, że wtedy świat byłby o wiele lepszy - gdyby tylko było na nim mniej ludzi, którzy myślą wyłącznie o sobie, a więcej ludzi, którzy są różni.”
Różność nadal w Polsce jest równoważona z „obcym”, „złym”, „gorszym”. Naszymi narodowymi cechami są: zgryzota, zawiść, wrogość. W tym sosie mówienie o „różności” jest nadto lekceważenia, deprecjonowania. I w tym tumulcie należy się wyciszyć, sięgnąć po „Cukry” i przyjrzeć się perspektywie „Innego”. Bliźniego.
W tej narracji wiele osób odnajdzie samych siebie. Swoje relacje z rodzicami, powidoki z dzieciństwa, z dojrzewania. Ze związków udanych i lichych. A także z mieszkań, w których zagościliśmy niby na chwilę, a ten pobyt wydłużył się na całe życie.
Czytajcie „CUKRY”!