Czułość z rozmachem…


 Rozrzucone. Liliana Hermetz. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2021. 400 stron

Drażni mnie pisarska potrzeba opowiedzenia wszystkiego do końca. Rozebrania do ostatniej ości, kości. To co dzieje się w serialowych tasiemcach trafia, niestety też, do książek.

A mogło być tak wspaniale. „Rozrzucone” to powieść pyszna i smakowita; do 260 strony. A potem rozsypka, posypka i zbędny rozjazd, rozmach. Trochę (nawet) zakalec.

Czyli wyważyłem drzwi, a teraz muszę rozgościć się w tej izbie. Pani domu, pisarka zwinna i przebiegła, wysłucha monologu albo wyrzuci mnie z literackiej chałupy…

Mamy sagę rodzinną w narracji szkatułkowej. W tle historia Polski. Przemiany ludzkie, ustrojowe, nastrojowe. Mamy własny język. Raz szybko. Frazy lecą seriami. Potem opowieści się dłużą, ale (absolutnie) nie nużą. Są tu mężczyźni prości, zwyczajni, ale każdy ma swój rys. Jednakowoż to kobiety (zdecydowanie) przejmują fabułę.

Dla mojego pokolenia wszystko jest jasne, przejrzyste. Nie ma fałszu, nie ma sztuczności. Dla młodych może to być lektura wręcz podręcznikowa. Bo na przykładzie skoligaconych familii dowiedzą się jak było na Wschodzie, Zachodzie. Jak było trudno, niełatwo. Jak należy pielęgnować pamięć.

Ale spór między młodymi a startymi w tej prozie raczej jest delikatnie uwikłany. Na wierzch wychodzi resentyment. Autorka ma ciągoty do stawiania pomnika przeszłości, a jednocześnie na szpicy jest przetworzona teraźniejszość. Ze swoim ułomnościami i historią rozpisaną na bardzo wiele głosów.

Początkowo zacząłem dostrzegać analogię do „Nieczułości” Martyny Bundy (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017), ale – z każdą stroną – sposób wywlekania wątków, supłów rodzinnych – skojarzył mi się z rozmachem Kristin Hannah. Poznawanie całościowe, z uwzględnieniem każdego oddechu bohaterów, jak w „Słowiku” czy „Wielkiej samotności”.

Nie ma mowy o dublowaniu, o kalkach – raczej jest wymieszanie, pomieszanie – utworzenie czegoś pomiędzy. Literatura popularna z pierwiastkami literatury wysokiej. Bo język, który proponuje (w pierwszej części) Liliana Hermetz jest osobliwy. Jego urok polega na tym, że nie da się tego porównać, zrównać. Przyłożyć jeden do jednego z czymś co zaistniało już wcześniej. Ale to nie idiolekt jest kręgosłupem narracji. Rdzeniem jest rodzina, kobiety, Polska, Europa. A to już było. W innej formie, ale jednak…

Naprawdę nie mogę zrozumieć; dlaczego „ktoś” pisarki nie zatrzymał. Nie zawołał: basta! - stop! - wystarczy! Gdy taka epika miała jedną (powtarzam!!!), a nie dwie części, to byłbym zachwycony. Byłbym zawziętym piewcą formy i treści. Stałbym się orędownikiem fantastycznej prostoty. Stało się inaczej. Wszystko musiało zostać dopowiedziane, rozpisane, rozłożone na części pierwsze. To – w czytelniku (we mnie) – rodzi irytację, a wręcz złość.

Bo jakże uroczo byłoby skończyć na słowach:Je t’embrasse. I czekam na ciebie! Pa. Lala, pa”. To półmetek „Rozrzuconych”. Potem nagle zmienienia się język, autorka przyspiesza, goni z umieraniem, z celowymi powtórzeniami Irene. Jest wojenna retrospekcja, małżeńskie pranie brudów, samotność staruszki i kobiety w kwiecie wieku. Jest szybkość, jest rozlazłość. Klej literacki zrobiony z mąki i wody. Nietrwały.

I wtedy wpadam na trop pisarki, która rozwlekle potrafi pisać latami. To Sylwia Ziętek. Zresztą nie tylko ona tak włada językiem literackim. To jest cały przemysł. I z taśm produkcyjnych do księgarń lecą nowe wersje Sagi rodu Forsyte’ów” Johna Galsworthy’ego. Oczywiście, zachowując umiar, inne to rodziny, inne krajobrazy, a i język ewaluował zupełnie. Ale kościec jest niepodważalny.

Zaraz usłyszę, że mylę pojęcia. Że zamiar autorski był inny. Nie znam się i plotę bzdury. Nie wykluczam takiej ewentualności. Moje podejście do „Rozrzuconych” zasadza się właśnie na niezrozumieniu. Bo – po jakiego grzyba – koncept na książkę o relacjach, z historią w tle, rozmieniać na drobne? Dlaczego powieść nie skończyła się na stronie 260; nadal tego nie pojmuję.

To tak jakby debiutantka, na balu, miała potrzebę wytańczenia się, pokazania wszystkich swoich walorów. I suknia cudna, i makijaż, i buciki, a twarz i ciało – to w ogóle ta lala. No, po co? No, dlaczego? Liliana Hermetz nie rywalizuje o miano królowej balu. Ona wie, że już nią została. Niczego nie trzeba udowadniać, pokazywać dokazywać. Ale autorka uznała inaczej i jest, jak jest.

Zostawmy moje tetryckie marudzenie. Bo „Rozrzucone” należy, trzeba (jednak) przeczytać.

Socjolekt to skarb tej epiki. Malarskość to umiejętność wrodzona pisarki. Widzi i opisuje, jakby sztalugę miała przed sobą. Zamienia obrazy w zdania proste i złożone. W pewnym momencie jak w fotoplastykonie widzimy poszczególne fragmenty, w zwolnionych kadrach pisarskich.

Liliana Hermetz ma wszelakie instrumenty by napisać nową wersję „Okruchów dnia” (Kazuo Ishiguro, 1990). Zająć się duszą poszczególnych bohaterów, tym co jest między słowami, a nie w paczkach przesyłanych z Francji do Polski ludowej.

Pryncypialność gubi autorkę „Rozrzuconych”. Ona chce być dokładna, szczegółowa, wszędobylska. To dobrze, ale akcenty należało rozłożyć inaczej. Niech rządzą Irene vel Maria, Lala, Ksenia, Szczepan, Roland. I tyle. Reszta do szafy.

Niech wyłażą z niej razie potrzeby. I to tylko na chwilę. Najpierw Veronique. Ale, na boga, nie wszyscy naraz. Hola mi z dwora! W tej książce dzieje się za dużo. I pewnym momencie wspaniale utkana sceneria zaczyna się sypać, rozpadać. Tego już się nie da zatrzymać, opanować.

A mogło być tak pięknie. Każdy wątek wspomnień wmieszany w rzeczywistość przeobrażeń ludzkich i geopolitycznych. Intymność! To jest siła „Okruchów dnia”, a w „Rozrzuconych” jest masa zdarzeń i wyobrażeń, która pożera jednostkę. Ten spokój, który przez większość książki zachwyca, nagle nabiera rozpędu i zaczyna się chaos. Nadpisywanie zdarzeń, wydarzeń.

Wielopokoleniowość jest sprowadzona na parteru. Do wojennej traumy zderzonej z pędzącą Europą XXI wieku. Do poszukiwań przodków w zmurszałych skrzyniach i szufladach

Manieryzm językowy (wspaniały) w finale nagle traci swój urok. Jest inaczej, jest zaskakująco „nie tak”. Pisarka nagle gubi styl i... umiejętności.

Czyli co?

Laureatka Nagrody Conrada ma dar, ma (bez wątpienia) talent. Jest w jej twórczości niebywała siła, ale w tej powieści widać też zwykły, powszedni humanizm. W racjonalnym myśleniu jest sens, ale gdy przekłada się „TO” na język literacki, to zaczynają się schody, podchody. Jest natręctwo chaosu. Z subordynacji wyłazi krnąbrność. Narracja się psuje, staje się nieposłuszna wobec woli i pisarskiego zamysłu.

Podczas tej lektury można się wzruszyć do głębi, ale czasami tej głębi brak. Co zaskakujące, ale jest powierzchowność ducha, a nie zdarzeń, wydarzeń. Dzieje się tutaj aż nadto. Za dużo. Nie za szybko, ale transcendencja przegrywa przedziwną immanencją.

I w pewnym momencie czytamy „powieścidło”, a nie epicką sagę z historią w tle. A jednak nie żałuję i PROSZĘ o więcej książek Liliany Hermetz.

Tylko literackiej koherentności mi trzeba. Zwięzłości, dalibóg…


7/10


popularne