Kocham pana, panie Sułku


 

Dziennik hipopotama. Krzysztof Varga. Wydawnictwo ISKRY, Warszawa 2020. 640 stron


Lubię to miejsce, widzę w nim symbol nieprzemijalności” – wypadałoby zacząć cytatem z innej książki (45 pomysłów na powieść) Krzysztofa Vargi.

Moja sympatia do tego pisarza jest spora, ale gdy pisze się o dziennikach, to powyższe zdanie to naciągany komplement. Tani jak jarmarczna zabawka. Odpustowe wiktuały.

Dziennik hipopotama” jest zapisem, do którego będę wracał. I to nie tylko dlatego, że mam do Vargi słabość, która przeradza się w zamiłowanie.

Książka ukazała się 2020 roku. Mnie nie było. Byłem w kosmosie własnych zdarzeń i wydarzeń. Czytałem sporo, ale nie chwytałem się nowości. Miałem, podobnie zresztą jak Varga, przyjemność obcowania z dziełami przeszłymi.

To umiłowanie do klasyków, do pisarzy zakurzonych, w diariuszu Vargi jest widoczne, a mnie to przekonuje, mnie uwodzi.

Bo skanowanie wyłącznie tego co podsyłają wydawcy, jest głupie, ułomne, korupcyjne i pachnie tanio, jak przeceniona pasztetowa z Biedronki. Świat nowości literackich jest przereklamowany. To kolejna wersja Big Brothera. Najczęściej od początku wiadomo co i jak. Nawet twarze podobne. Tym razem Małgośka, a wtedy była Zosia. Jest i Andrzej, a wcześniej Jędrzej…Zwykłe tanie mydliny. Pienią się, ale żadnej radochy w tym nie ma… najczęściej…

Ale; dlaczego lubię pisanie Vargi?

Bo nie obwija w bawełnę, a nawet, gdy to robi, to otulina jest perwersyjnie zachwycająca. Utkana z pomysłem, nie po omacku, nie na szydełku, lecz piórem twórcy, który nie zapomina myśleć. A to rzadkie. To wręcz gatunek na wymarciu. Jest złośliwy i cyniczny. To nie wady. To zalety (niekiedy).


Starość


Moja metryka nie różni się zbytnio od Vargowskiej. Trzy lata różnicy na moją korzyść. Znając umiar; też utyskuję nad przemijaniem. Niespełnieniem. Porzuceniem. Rozczarowaniem. Ale – tak jak lubię pisarstwo Vargi – tak jego żale wprowadzają mnie w stany, co najmniej, depresyjne. To przeciąganie i wyciąganie „straconych szans” wkurwia. Piszę dosadnie, bo kluczenie jest zbędne. A posługiwanie się synonimami – byłoby hipokryzją.

Oswajanie – nie starości – ale wieku dojrzałego – pisarzowi nie wychodzi i nie… uchodzi. Momentami brzmi jak dziecko, zdziwione, że czas zabawy minął bezpowrotnie, a matka woła na posiłek.

- Krzysiu, wracaj do domu. Kolacja!

A Varga na to: - Jeszcze nie skończyłem tworzyć… później wrócę.

- To będziesz „tworzył” w domu – przekonuje matka

A Varga na to: - To nie to samo…

Oczywiście, że „nie to samo”, ale «czas, miejsce» determinują powstawanie nowych form. Inna przestrzeń nie zamyka poprzednich. Istnieje „zamek pamięci”. Inna autopsja, ale nie mamy wyboru.

Krzysztof Varga wybiera starzenie się i pisze jak starzec. Nie mędrzec, tylko jak tetryk. Zramolały i obolały, zgorzkniały. To odbija się na jakości zapisków hipopotama.

Osobiście – wypadłem z obiegu przez depresję i złą miłość. Ta sama przypadłość dotyka pisarza. Bo; o ile rok 2018 rozpisany jest z polotem, to potem zaczynają się schody. Końcowe strony „Dziennika” to mordęga. Nie dla czytelnika, ale twórcy. To widać, słychać i czuć.

Z jednej strony to wada tych zapisków, a z drugiej mocna, bo prawdziwa do bólu twarz – co tam twarz (?!) – dusza. Tak; dusza Krzysztofa Vargi. Sponiewierana, ułomna. Ludzka. Bez makijażu.

Trochę jak późny – wspominany w "Dzienniku" – Sándor Márai.

Wszystko źle. Inni ułomni. Ja sprawiedliwy i jedyny.

Nie tędy droga. Tak się nie da iść zbyt długo, to prowadzi to rozdrabniania się i np. pijaństwa.


Inni


W tych gorzkich żalach Vargi jest jednak urzekający, ostry, krytyczny, szyderczy ton. Makiawelizm do niepodrobienia. Wyobrażenia i sądy, z którymi się zgadzam.

O twórczości Doroty Masłowskiej mam identyczne zdanie. Że odtwórcze, że z punktu ksero, że nawet gdyby wydała antologię „kwitów do pralni”, to byłby szał. Niektórzy uznaliby to gałgaństwo za wyczyn godny przeszłych skoków Małysza czy Stocha.

Nie jestem zachwycony też popisami Szczepana Twardocha. Jego wpisy w mediach społecznościowych powodują u mnie torsje. Pisze on zwinnie, gibko i przekonywająco, ale „co jakiś czas”, a nie nieustannie. Przypomina mi pewnego Francuza, do którego mam (jednak) słabość. Otóż Frédéric Beigbeder też miewał odloty, które mnie drażniły, ale Francuza lubię jako człowieka, a Twardocha (przyznaję) – nie.

O Jakubie Żulczyku mam pogląd równie zbieżny. Chwała autorowi „Ślepnąc od świateł”, że nazwał prezydenta po imieniu, ale to nie czyni go wielkim pisarzem. Ino aktualnym komentatorem. 

Co do Olgi Tokarczuk? Varga – niczym jasnowidz z Człuchowa – przewidział Nobla, ale poniekąd się plącze i wyplątać nie może. Bo niezdecydowanie, bo pochwała czy jednak nagana się należy? Mieszadło słów. Varga ją lubi, ale… Ja bez „ale”, ja do zakonu Tokarczuk należę. Moje członkostwo nie datuje się na rok 2019. Jest staromodne i samorodne. Od „Prawieku” (co najmniej) liczone.

Z Wiesławem Myśliwskim mam podobny kłopot jak „hipopotam”. Varga lekko kpi, mocno szacunkiem obdarza, ale osad wątpliwości pozostaje. Bo: banał, ogólniki i okólniki. Sztafaż truizmów. Co zrobisz, jak nic nie zrobisz?

O Krzysztofie Masłoniu, słówko. Straszna postać. Pracowałem z gościem. Wiem co piszę. Varga ma zdanie bliźniacze.

Teraz zbiorowo. O Jerzym Pilchu, Jerzym Andrzejewskim i Stefanie Chwinie.

Przeczytałem wszystkie – poza opracowaniem Niziurskiego – książki Vargi. Są w tym księgozbiorze pozycje wybitne, słabsze i słabsze… Ale i tak to lepsze od twórczości Chwina. Czytać pana Stefana eseje, wykłady to przyjemność. Brać się za jego książki, to mordęga. Varga wygrywa tu bezapelacyjnie. Nie jest felietonistą, który czasami bywa pisarzem. Odwrotna zachodzi tu koegzystencja.

Andrzejewski i Pilch? To moje słabości. Pisarstwo tych panów, ich pokręcone drogi mnie zawsze fascynowały i moja dziecina ekspiacja nie przeminie. Będę pokutował za ich niedocenianie, za ich szkalowanie, za pomijanie. Ich się powinno czytać nie dlatego, że umarli, ale dlatego, że zawsze wieczni będą.

I u Vargi wpływy, napływy i przypływy ich twórczości widać. Szczególnie w dziennikach.


Lektury i oglądactwo


Feeria słów wypada z Vargi, gdy pisze o powieściach, do których wraca, albo po które powinien sięgnąć. Multum tego. Światło jednak pada – w moim wypadku – na trzy pozycje.

Zawsze przechwalałem się, że kocham „Buszującego w zbożu” i „Mistrza i Małgorzatę”, a i Markiem Hłasko nie gardzę. A stało się tak, że rok temu sięgnąłem znowu po te pozycje. I to było straszne. To było bolesne, traumatyczne przeżycie. Niewygoda odczuwania…

Krzysztof Varga nie cierpi przygód Holdena C. Pisze o cynicznym narcystycznym gówniarzu. To lekka przesada. Mój pseudonim, który przyległ do mnie od czasów licealnych – ma w sobie rodowód „Buszującego” – zatem nie mogę tak ostro. Ale jako Jarek Holden Gojtowski oświadczam: J.D. Salinger wcale genialnym pisarzem nie był. Doszedłem do tego dopiero rok temu, ale nie chciałem bluźnić publicznie wcześniej. Teraz jest tu ku temu okazja. Wyznanie syna niemarnotrawionego…

Podobnie jest z „Mistrzem i Małgorzatą”. To co, ponad trzydzieści lat temu, zachwycało, teraz rozczarowuje. Przewidywalność – tak, panie Krzysztofie – ma pana rację – stanowi z tej powieści – ułomne wspomnienie.

A Marek Hłasko? W liceum każdy chciał nim być. I jeszcze te filmy, fotosy, ach! Ale to minęło. Popiół, sam proch. To mnie już ani nie chwyta, ani zachwyca. Zatem mamy tak samo, drogi pisarzu KV.

Prozaik, który namiętnie, a raczej natrętnie ogląda seriale to pacjent psychoterapeuty, a nie człowiek poszerzający horyzonty. Piszę tak autorytatywnie, bo sam doświadczyłem tej drogi przez mękę. Wszystkie tytuły wymienianie w „Dzienniku hipopotama” znam. I znam cierpienie samotnego gapienia się w monitor laptopa lub wielką plazmę. Ta droga prowadzi na oddział afektywny męski. To jest zabójcze samobójstwo (sic!).

Oglądać trzeba razem. W ogóle trzeba być razem. Pochwała samotności to szyderstwo. To zaklinanie rzeczywistości.

Czytać. Słuchać. Tak, to należy robić częściej w pojedynkę, ale teatr, kino, koncert – tam nie ma miejsca dla dewotek i ramoli.


A ponadto:


Użalanie się Vargi (symptomatyczne jak u Pilcha, u Andrzejewskiego) ma moc. Jestem po jego stronie. Zwłaszcza, gdy ten pisze o nadprodukcji książki nijakiej. Gdy nazywa Remigiusz Mroza, tak jak i ja nazywam. Bezczelnie i wprost.

Gdy pisze o zapaści krytyki literackiej. Gdy uderza w zidiocenie lewicy. Bo to, że prawica jest szalona, to żadne novum.

Varga pisze, że jest niewierzącym katolikiem. Nie wiem czy to prawda. Dla mnie pozostanie zatroskanym agnostykiem, który cierpi rany za grzechy hierarchów, społecznej hipokryzji i politycznego zidiocenia. Stado faryzeuszy.

Ale, kiedy pisarz zachwyca się „Klerem” Wojciecha Smarzowskiego, to posądzam go o kolesiostwo. Bo film jest przerysowany, momentami łopatologiczny, a finał tani i teatralny. To prawda, że nikt wcześniej nie miał i nie ma nadal odwagi mówić takim głosem jak Smarzowski.

Varga kpi z nagród literackich. A podskórnie czytelnik czuje, że Varga chętnie odebrałby i Nike, i Gdynię, i Angelusa i nawet coś w Szczebrzeszynie. A tu nic. Udręka. Jad. Zrozumiały - zwłaszcza jeśli chodzi o Nike - ale rozpisany w taki sposób, że żal się robi, że d… ściska.

A na dupo-ścisku ciężko się tworzy. Wychodzą same niegramotne potworki. Zrozumiałe najczęściej (tylko) przez samego autora. A publika nie wali do księgarń, lecz strudzony psychofan błąka się po składnicach z tanią książką…

Może Varga – na którego epikę czekam – w wolnym czasie powinien rozpisać kilka dymków do komiksów. Tam jego cynizm miałby większy sens.

A wszelako Krzysztofa V. „kocham”. Przegadałbym z nim noc, może dwie. Pewnie skończyłoby się na słuchaniu, bo wątpię by dopuścił mnie do głosu.

Jednakoż czuję jakąś lichotę w ewentualnym żywym spotkaniu. Widziałem go raz na targach, z trzy razy na jakiś raucie, nie podszedłem, nie zagadałem, nie potrąciłem przypadkiem. Bo z jednej strony to taki czuły „hipopotam”, a z drugiej skóra gruba, i boję się przemądrzalca, pyszałka, inteligenckiego furiata…

Obawy jak sny. Nigdy nie muszą się spełnić, sprawdzić.


Czy moje dzieci kiedyś sięgną po książki Krzysztofa Vargi? Chciałbym. Boję się jednak, że poza erudycją, której pisarz hołduję, zarażą się jego nihilizmem. Występuje on w tym pisarstwie niczym nowotwór złośliwy. Rozłazi się i pełznie po całym ciele. Do jestestwa sięga. Ma moc – a jednocześnie niemoc – widoczną w „Dzienniku hipopotama”.

Szczerość doceniam, ale lament mnie irytuje. Jest złym doradcą w pisaniu, bo wpływa na jakość, na kondycje. Autor tyle miejsca poświęca produktywności polskiej prozy, a potem sam odpuszcza. Grzęźnie w mieliźnie zniechęcenia i apatii. Ostatnie fragmenty „Dziennika” są najlepszym tego przykładem.

Tak jak „samo czytanie książek” nie jest czymś nadzwyczajnym, tak jak i „samo pisanie” nie jest niczym wyjątkowym. Skoro pisarz zauważa, że makulatury w księgarniach są tony, to dlaczego w pewnym momencie pokazuje – tak bardzo – że słabnie, że siły twórcze go opuszczają. Wiele rozumiem, rozgrzeszam i wybaczam. Teraz czekam na pokutę. Na lepiej, nie więcej. Więcej jest wrogiem dobrego. Banał? To dlaczego ten „pamiętnik” tak obszerny, momentami gniewny „na siłę, na pokaz”?

Lubię zaangażowany, literacki dystans. We wspominkach Vargi jest jednakoż wiele tępych ostrzy, którymi autor dźga w powietrze, a nie w jądro problemu, który opisuje.

Mimo wszystko „kocham pana, panie Sułku”.


7,5/10


popularne