Między skrajnymi biegunami
Duchy zostają, Hilary Mantel. Przekład Martyna Tomczak. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec, 2025.
8,5/10
Dwukrotna laureatka Nagrody Bookera wybrała naturalizm. Historie wielkich rodów, czy to prawdziwych, czy zmyślonych odeszły na bok. Hilary Mantel w formie otwartej opisuje swoje życie.
Obrazy. Wiszące na ścianie malunki. Niezwykła Hilary Mantel, znana i uznana pisarka, tym razem uwzięła się na siebie. Na swoją chorobę, dzieciństwo, małżeństwo, rodzinę i napisała album fotograficzny, album z obrazami.
Mantel, autorka uznanych powieści historycznych, zaczęła mniej zmyślać, zaczęła mówić prawdę o sobie.
Niczym Tove Ditlevsen w „Trylogii kopenhaskiej” przy użyciu idiomów i metafor mówi nam prawdę. Scena po scenie. Obraz po obrazie, na obrazie. Różnorodność i mnogość powidoków.
Zaczyna się od decyzji o sprzedaży domu, bo Mantel zobaczyła na schodach zmarłego ojczyma („Około jedenastej widzę drgnienie na schodach. Nieruchome powietrze nagle się porusza. Podnoszę głowę. Znów jest nieruchomo. Wiem, że to duch ojczyma schodzi po schodach”.), ale to tylko i aż przypowieść, służąca autorce do opowiedzenia o sobie i swoich bliskich.
Od czwartego roku życia do „teraz”, czyli odkąd pamięta do kiedy rozpoznaje, co ważne i istotne. A niebagatelną sprawą jest chroniczna choroba pisarki. Endometrioza, czyli paraliżujący ból, powodujący zjawy podczas ataków migreny. A do tego dochodzą częste wizyty w przychodniach, szpitalach.
„Miałam w życiu więcej ginekologów niż kochanków” - wyznaje pisarka.
Współczucie i próba zrozumienia objawów i skutków choroby, a z drugiej strony najciekawsze w tej historii jest dzieciństwo Hilary Mantel, na którą wołano „Ilary”.
Czyta to się jak pamiętnik. „Ja” dziecko, „ja” dziewczyna, „ja” kobieta. Fotografie lub... obrazy na ścianie. Aurorami zdjęć, obrazów często są ci sami ludzie, ale co rusz pojawiają się w tej historii nowi bohaterowie.
Mnie najbardziej ujęła fantazja dziecięca, bo na przykład:
Strona 50.: „Poszłam do szkoły i wzięłam ze sobą rycerzy – plastikowe szare rycerzyki w torbie. Na czarną godzinę. Matka powiedziała, że mogę.
Tyle dzieci w jednym miejscu – to była zupełna nowość. Kilka dni zajęło mi przekonanie się o ich absolutnej ignorancji. Evelyn zdołałam sobie jako tako wychować, ale tutaj nikt nie miał cienia na temat sztuki wojennej. Olbrzym Gazonka? Nikt o nim nie słyszał. Broń maszynowa? Pustka w oczach. A gdyby do klasy wszedł wielbłąd i musieli nim pokierować - co wtedy?”
Pytanie, które nurtuje mnie od młodzieńczych lat: - czy dzieci z fantazyjnym animuszem, zawsze zostają twórcami? Czy piszą, malują, fotografują, śpiewają, tańczą! Jednym słowem: - nie chcą opuścić (odpuścić) dzieciństwa.
Tove Ditlevsen miała gorszy start, ale i Hilary Mantel nie wywodziła się ze szlacheckiej rodziny. Dziewczynka z robotniczych przedmieść Manchesteru została wielką pisarką. I chyba uznała, że należy zastanowić się, jak do tego doszło? Jak i gdzie nastąpiło to „twórcze tąpnięcie”. Że nie było już odwrotu, ratunku. Trzeba było pisać, opisywać, wymyślać. Należało tworzyć.
Może było to wtedy, gdy jej dzieciństwo było „w stylu metrum”. Powtarzające się dni wśród starszych i starych ludzi. Powtarzające się „przedziwne rzeczy”. Powtarzające się próby tkania tego, co ma być uwolnione, a co zamknięte.
Jest taki wiersz Stanisława Grochowiaka, który pasuje do „zachowania” małej, młodej, dorastającej (H)Ilary.
„Czyści
Wolę brzydotę
Jest bliżej krwiobiegu
Słów gdy prześwietlać
Je i udręczać
Ona ukleja najbogatsze formy
Ratuje kopciem
Ściany kostnicowe
W zziębłość posągów
Wkłada zapach mysi
Są bo na świecie ludzie tak wymyci
że gdy przechodzą
Nawet pies nie warknie
Choć ani święci
Ani są też cisi”
Oczywiście to moja samowolka, moja (nad)interpretacja, ale Grochowiak pasuje i do Tove Ditlevsen, i do Hilary Mantel.
Ważne jednak jest to, że „Trylogię” oraz „Duchy zostają” nie można, czy raczej nie należy nazywać autobiografią, dlatego wspominałem o obrazach wiszących na ścianie. Jest ich bez liku. Kilka z nich zostało nad dokładnie opisanych i poddanych frywolnej analizie.
Gdy Mantel opisuje swoje dorosłe życie, np. ponowny ślub z tym samym mężczyzną, wówczas mamy suche, ale nieźle opisane fakty; natomiast gdy zbliża nas czytelników, do czasów dawnych, gdy pies przypominał krowę, gdy nie było wiadomo, jak zjeść gruby kawałek biszkoptu (od dołu, czy od góry”) i czy przyjdzie do nas dzisiaj Jack lub, czy wreszcie wróci do siebie?
Miodopłynny, ujmujący jest fragment wyznania relacji pisarki z Bogiem.
Strona 82: „Za mną szedł mój Anioł Stróż, zawsze pół kroku z tyłu, niewidoczny nad lewym ramieniem. I Bóg także za mną szedł, wierzyłam w to”.
Poszukiwanie drugiego domu i cała topografia małych i mniejszych miejscowości jest w wyjątkowy sposób bliźniacza do ataków choroby i wizyt w szpitalu. Wciąż coś się dzieje...
Strony 144/5: „Pytanie, jak o tym pisać. Jestem kobietą delikatną w mowie. Obrzydliwości nie przechodzą mi przez usta. Okazuje się jednak, że umiem o nich pisać. Chyba po prostu mogę wtedy udawać, że ktoś inny krwawił na tym stole”. […]
Ból, który we wczesnych stadiach atakował podczas menstruacji, okupuje teraz twoje ciało przez cały miesiąc. Ostatnio zdarzały się dni, gdy bolało mnie wszystko, od obojczyków do kolan. Ale hej! Z kostkami nie miałam kłopotów. Stopy działały sprawnie. Wciąż mogłam myśleć i przyciskać klawisze maszyny do pisania”.
„Duchy zostają” nie są spisane z jakimś wielkim impetem, ale chronologia powieści się rwie. Ruchy skoczka na szachownicy i to jest spory plus tej narracji. Taki status powieści utrzymuje czytelnika w napięciu; co teraz, gdzie teraz, jak teraz?!
Nie należy rozwodzić się wyłącznie nad kwestią choroby pisarki. Bo ona patrzy i widzi szerzej. Bo miała przy sobie ludzi na tyle barwnych, że niemal każdy mógłby być bohaterem osobnej powieści.
Przewiną z mojej strony byłoby, gdybym nie wspomniał o fascynującym tłumaczeniu. Martyna Tomczak plus redaktorzy książki dali wręcz lingwistyczny popis, pokazując, że z językiem polskim można zrobić wiele. Wystarczy (sic!) wejść do szmaragdowego lasu, pełnego słów i skojarzeń.