„Sama sobie pstryknę”
Ten
się śmieje, kto ma zęby. Zyta Rudzka. Seria: Archipelagi. Wydawnictwo
W. A. B., Warszawa 2022
Przedpremierowe
odczytanie.
Pierwsza
refleksja jest taka, że jestem zaskoczony. Językiem. Słowotok
Wery, głównej bohaterki powieści zadziwia.
Zyta Rudzka pisze, że „spotyka ciągle takie kobiety” i postanowiła oddać im głos. Manifest?
Otóż
autorka sama streszcza fabułę. Przytoczę zatem jej słowa: „moja
bohaterka straciła miłość, męża, pracę. Niewielki dorobek
wyprzedała na bazarze. Ale Wera
jest nie do zdarcia. Nie celebruje utraty. Nie chce być wdową ani
ofiarą. Kocha kogo chce i żyje, jak chce, stąd jej siła”.
Tak,
pokrótce tak to wygląda.
Jednak
wrócę do języka, którego użyła pisarka. To trochę Dorotę
Masłowską
„zajeżdża”. Trochę młodym Witkowskim.
I sposobem, którego użył Hubert Klimko – Dobrzaniecki w
„Preparatoratorze”
oraz
Wojciech
Kuczok w „Czarnej”.
Jednak
ból, strata Wiery to jedno.
Ale najpierw
skupmy się na przedmiotach, a potem na „ludzkim otoczeniu”
Wery.
Zegarek
i buty. I mężowskie puchary. Do tego dochodzi kolor; biały.
Buty.
Od nich wszystko się zaczyna. Dopasowywanie, poszukiwania. Opis
całej kolekcji Karola – dżokeja.
Jego
profesja jest ważna. I jest pewno rodzaju trzonem
opowieści. Ale wróćmy
do obuwia.
Wera
mówiąc, wspominając zestaw mężowskiego obucia, mówi o nim. Mówi
o sobie. O latach dobrych i okresie upokorzenia.
Szukanie
trumiennych chodaków spala Werę, a równocześnie dodaje jej
energii. Wyszukiwanie buciorów „po taniości” to jak ostatnie
namaszczenie. Najpierw każdy pomysł wyślizguję się z rąk Wery.
Bo te za małe, te za wąskie, inne nie w tym kolorze. Wera zgodnie z
upodobaniem samego dżokeja, ale głównie swojej miłości,
przyjaciółki Zośki. Ona widząc czarny „mrużyła
oczy”.
Podarunek,
darowizna obuwia jest okraszona sceną, w której kobieta
przemalowuje ciżemki. Farbę dostaje, a raczej kradnie za
przyzwoleniem innej kobiety „umęczonej”, ale wciąż
hardej.
Zegarek
jest po ojcu. Raczej lichy. Najpierw leży o jubilerki, która jest
pełna tęsknot i wspomnień wobec Wery. Potem sikora jest oferowana
każdemu, kogo bohaterka spotyka na swoje drodze. Jest niemal pewna,
że upchnie go Dawidowi, byłemu kochankowi. Ale nic
z tego. Nikt nie chcę busoli po zmarłym. Oficjalnie Wera nie jest
sentymentalna. A z drugiej strony gada pełna wspomnień. Wszystko,
co się wydarza, ma swoje źródło i Wera nie omieszka o tym
opowiadać. Slangiem. Jest pełna słów. Wylewają się z niej,
czasami jak seriami jak z karabinu wielostrzałowego. Innym razem ten
słowotok jest spowolniony. Jak niemym kinie.
Zegarek
w końcu, wreszcie udaje się upchnąć za godziwą cenę. Komu! Tego
dowiecie się, czytając książkę.
Spora
gotówka wreszcie trafia do bardzo ubogiej Wiery, która wyprzedała,
wszystko, co miała. Stało się tak, gdy rzucone w kąt trofea
sportowe męża zyskały nabywcę. Mała fortuna to zasługa byłej
kochanki dżokeja.
Scena,
gdy kobiety się kochają, jest dobra literacko i wielonaczyniowa.
Mocna i przemyślana intryga Zyty Rudzkiej.
Biseksualizm Wery jest jak przewodnik, wciąż intryguje
czytelnia, wciąż oprowadza nas po życiu kobiety, po jej wspomnieniach.
Wera jest fryzjerką. Dobrą.
Wciąż lata z nożyczkami w kieszeni i gdy coś wymaga zapłaty, ona
oferuje eleganckie obcięcie i modulacje i dekoracje. Nawet pewien
ksiądz się na to połasił. Skusił się również pracownik
zakładu pogrzebowego.
A
potem następczyni Zosi w sklepie monopolowym. Ondulacja, trwała i
stosunki na zapleczu.
Seks
jest w tej powieści bardzo istotny. Wera opowiada o nim, o tym po
swojemu. Ale robi
to wciąż. Wspomina głównie kobiety, które wybrały nie tylko
nową fryzurę, ale i powab fryzjerki.
Osobnym
tematem jest seks małżeński i pozamałżeński z Dawidem,
fachowcem od staników.
Wszystko
w tej narracji się kotłuję. Słowotok Wiery czyta się nieźle,
ale wciąż zaskakuje fakt, że Zyta Rudzka zdecydowała się na
napisanie takiej powieści.
Nie
chodzi tylko pewnego rodzaju slang Wiery, ale o tempo o rytm jej
wypowiedzi. Wszystko dzieje się szybko, na utratę tchu.
Spowolnienie występuje dwa razy. Gdy Wiera przebiera, ubiera
nieboszczyka. Cała zaspana, spocona jednak pozwala sobie na mały
przystanek. Chwilę zawieszenia.
Drugą
sceną, która jest przedstawiona w innym tempie, to krótki fragment
wizyty Wery u Dawida.
Kobieta
roi, że mistrz od biustonoszy będzie jej nowym mężem. Ale ten
się opiera. Zdziadział, sflaczał. Stał się domatorem, którego
zwymyśla wciąż siostra, stara panna, zmieniająca partnerów jak
rękawiczki.
Dość.
Streściłem
niemal całą fabułę. Zwykle tego nie robię, ale tym razem
musiałem, aby przedstawić konteksty całej intrygi spisanej przez
pisarkę.
Zyta
Rudzka opisując kobietę w kryzysie, daje jej siłę i pokazuje, że
kobieta jest mocna psychicznie. Wybiera działanie zamiast
rozpamiętywania.
Jednak
Wera nie poddaje się tej sztuczce bez reszty. Bo przecież ona
wciąż jest obleczona melasą wspomnień, napomnień.
Przecież:
buty, zegarek, puchary.
Przecież:
Zośka, klienci.
Przecież:
przedmioty wyprzedane na bazarze.
Przecież:
utracony zakład fryzjerki. Ukochane miejsce Wery.
Patriarchat
jest niby zburzony i wyburzony. A z drugiej strony cierpienie Wery
pochodzi od mężczyzn. Zdrada dżokeja siedzi w Werze jak zadra.
Pobicie w przejściu do starej kamienicy i zmienność uczuć
Dawida.
Szybkość
narracji równa się prędkością czytania. Warto zwolnić. Bo wiele
spraw jest ukrytych między wersami. W tej dzikiej pewności siebie
Wery.
Zyta
Rudzka pośrednio wraca do swojego starego tekstu „Cukier Stanik”. I jak
niegdyś powiedziała: Zapis, który tworzę, bywa poetycki, skąpy i
bez zdań podrzędnie złożonych, ale to tylko jeden wymiar
rzeczywistości scenicznej. Moje dramaty wcale nie są trudne, jeśli
się tylko zobaczy, że nie rozgrywają się wyłącznie w języku,
tylko odnoszą do plastyki, ruchu, do działań niewerbalnych. […]
a w teatrze chyba chodzi o przeżycie.
Przetworzenie
„starego tekstu” często jest zadaniem ryzykownym
i
wątłym, ale tutaj mizerii brak. Występuje
Dawid Cukier, a reszta biegnie innym tropem.
Teatralność
tekstu jednak nadal jest żywa. Tylko że tym razem zmierzamy w
stronę monodramu.
O
dramatach Zyty Rudzkiej pisano m.in. tak: „Problem pamięci wydaje
się motywem przewodnim całego zbioru dramatów opublikowanych przez
Zytę Rudzką”.
I
ten „problem” pozostał, nie uciekł, nie wyblakł. Nadal jest,
gdzie czernień walczy z bielą.
Dalej
pisała Monika
Oleksa
na łamach „Nowego
Napisu”
w roku 2021.
„Cukier
Stanik prezentuje bohaterów, którzy utknęli, zafiksowali się na
przeszłości i nie potrafią egzystować w teraźniejszości, w
Zimnym bufecie dorosłe dzieci – Antoś i Rdzawa – cierpią na
deficyt pamięci, co więcej, chcą zapomnieć, bo wiedzą (a
właściwie: dowiadują się w czasie pustej nocy), że z jednej
strony nie powinni, nie mogą wręcz, uniknąć przeżycia dawnych
traum, z drugiej zaś, że pamięć może być balastem, który nie
pozwala kierować się ku przyszłości. Mamy więc dialektykę
pamięci i pułapki z nią związane. Jednak te dwa spojrzenia nie
wykluczają się, raczej uzupełniają, może nawet komponują w
jeden spójny głos”.
W
„Ten się śmieje, kto ma zęby” mamy odwrotność sytuacji. Bo
hardość Wiery jest najistotniejszym przesłaniem tej
epiki.
Podsumowując:
moje zaskoczenie formułą narracji nagle uległo przekształceniu,
gdy dostrzegłem wszystkie komponenty powieści.
A
przecież wiadomo nie od dzisiaj, że najważniejsze w życiu są
szczegóły.
8/10