Czym jest spuścizna?
Testament.
Nina Wähä. Przełożyła Justyna Czechowska. Wydawnictwo
Poznańskie, Poznań 2022. Seria Dzieł Pisarzy Skandynawskich. 512
stron
Szum.
Wrzask. Saga, w której na końcu i tak się okazuje, że z rodziną
to tylko na zdjęciu…
„Testament” nie jest żadną elipsą.
Tu wszystko jest ukazane i pokazane. Rozłożone i wyłożone do
spodu. Nina Wähä zmienia sposoby narracji, a z drugiej
strony jest pryncypialna, nieubłagana w swoim ...ględzeniu.
Jednak
nie dopada nas znużenie. 512 stron rodzinnych zmagań pozwala nam na
wybranie ulubieńców i obrzucenie reszty inwektywami. Czytelnik
zaczyna być stronniczy i wykłóca się z pisarką, dlaczego – do
cholery – „pani jest taka przewidywalna”?
Poznać, „liznąć
Finlandii”?! Można spróbować. Ale ta narracja
mogłaby się toczyć także pod Białymstokiem. Dlaczego nie?!
Ważniejsza od geografii jest opowieść o relacjach. To one dominują
całą fabułę.
Gdyby zrobić z tego adaptację filmową,
to montażysta nie miałby jednak zbyt wiele pracy. Zmieniają się
pejzaże. Jest Szwecja, różne regiony Finlandii, kawałki
zaanektowane przez sowietów, gdzieś w oddali
Kopenhaga. Ale najważniejszy jest dom! A raczej dwa
pomieszczenia. Dom rodzinny i dom ucieczki. Sceny
dramatu.
Wielodzietna rodzina z samcem alfa na czele i
udręczoną matką. Poznali się podczas wojny. Młodzieńcy, którzy
postanowili zostać dorosłymi. Założyli naprędce rodzinę i
namnożyli potomków. Trzeba
wysłuchać co najmniej szesnaściorga
głosów w tej dyskusji, która skała się na „Testament”.
Książkę rozbudowaną, rozdmuchaną, wymagającą od czytelnika
skupienia. Bo mnogość, bo ilość przytłacza. Nie dość, że
wszyscy tu mają swoje imiona, to niektórzy nabyli ksywki. Nie dość,
że jest ich wielu, to skądś przyszli, dokądś zmierzają, a to
wymaga kolejnych opisów, rozpisów i dygresji.
Słowo
„Testament” pojawia się w finale i wtedy użyte jest bardzo
wprost, ale wcześniej „testament” oddycha i zieje ogniem. Bo
„testament” jest alegorią, ale też pewnego rodzaju aluzją.
Przekleństwem rodu Toimich. Donacją
cierpienia.
Pisarka,
a co za tym idzie, także tłumaczka próbuje bawić się w
kalambury. Nieudana to zabawa. Bo z opowieści o stosunkach
rodzinnych, zaczynamy mieć do czynienia z tanimi chwytami godnymi
Paulo Coelho.
Dochodzi do tego, że autorka rzuca bon motami.
Bawi się socjologa, psychologa, psychiatrę i wtedy dzieje się
tandeciarsko.
Bo wolę płynącą opowieść, od tanich chwytów od głosu z offu,
który mnie poucza i wskazuje „jak mam żyć, by ustrzec się
błędów”.
A jednak „Testament” to niezłe czytadło.
Niezłe kompozycyjnie. Piętrowa gawęda o niezrozumienia, o braku
stawianiu granic, o wypaczonej empatii, o stracie i o „gonieniu
króliczka”.
Pisarka używa tak wielu życiorysów,
jakby chciała opisać, rozpisać cały kraj. Oto macie Finlandię w
miniaturze (sic!).
Literacka
mikstura o tym, co było, jest i będzie. Zaczyna się
(powiedzmy) około 1920 roku (wtedy rodzi się Pentti), a kończy
w 1982 roku. Wtedy też są narodziny, ale wówczas też jest śmierć,
pogrzeb, testament, kłótnia rejwach, pożar…
Można uznać,
że popularność tej książki nie może dziwić, bo każdy ma
jakieś tajemnice, stąd ciekawość odkrywania świata innych. Bo
„lepsze są problemy innych od własnych”. Ok! Ale brakuje
w tej historii wiarygodności. A wszystko rozbija się właśnie o
„testament”. Pentti, kiepski ojciec, brutal, zoofil jest
wycofanym człowiekiem, którego nie da się lubić, ale nagle w
finale okazuje się, że ten gość, który do tej pory w książce
nie odzywał się wcale, był pełen literackich mądrości. Że
spisał dokument językiem
godnym Szekspira. Nie przekonuje mnie to.
Nie musi. Bo z całej
gromady Toimich wybrałem sobie ludzi, którzy (po ludzku i
literacko) „mnie kupują”… Przekonują.
To Tarmo,
to Annie, to Lahja, Ten trójki się trzymam. Czasami wpuszczam
do tego kręgu Siri, matkę, żonę, kobietę wymęczoną,
strapioną, a jednak pełną werwy i miłości.
Fabuła, w
której każdy jest pozostawiony sobie. Strach
paraliżujący działanie. Wspólnota
to pozór, to zaledwie literacki Patchwork. Dlatego z tych
„kawałków materiału” wyrwałem, wybrałem ludzi, których
najmocniej rozumiem, którzy mnie przekonują swoim
zagubieniem.
Tarmo, nie tylko, że odkrywa swój homoseksualizm
i zostaje odtrącony. Nie dlatego, że próbuje się zabić. Dlatego,
że jego samotność jest autentyczna. Podobnie jak
odosobnienie Lahji. Dziewczyny, która pozwala na przemoc, a
potem uczy się „dobrego feminizmu". I Annie. Od niej się
zaczyna i na niej się kończy. Na pewien czas znika z kart książki
i wtedy naprawdę jej brakuje. Jej wątpliwości, jej rozdarcia, jej
siły i jej niemocy. A Siri? Siri próbuje być
klejem, ale chciałaby też się od tego wszystkiego…odkleić i żyć
sobą, dla siebie.
Tych czworo plus potwór Pentti i
mamy też dobrą książkę. Do tej gromady, incydentalnie, niech
dołącza Hirvo, który rozmawia ze zwierzętami. Starczy. Mnie
starczy. Pisarka natomiast rozhulała się i jakby przestać nie
mogła. Rozpędziła się i dlatego czasami gubi rytm. A bez rytmu
nie ma żadnej ze sztuk!
Ale to mój słuch. Ktoś może
usłyszeć, rozczytać to zupełnie inaczej, przy okazji, dobierając
i wybierając innych bohaterów z tej przedziwnej
konstelacji.
Jednak – i tutaj będę się upierał –
zastosowany język powtórzeń, drażni. Pokazuje to jednoznacznie na
brak pisarskiego zdecydowania. To nie jest (przecież) proza
poetycka, nie jest też anafora. To brak samodyscypliny…
Mottem
całości – mogłoby być – pytanie postawione na stronie 464. -
„Czym jest spuścizna?”. Stawia je niby Annie, a raczej to głos
wewnętrzny wszystkich potomków „złego ojca”.
Spuścizna
to dziedziczenie. Nie tylko dóbr materialnych, ale cech, które
składają się na zbiór zasad moralnych. Takich, które są
drogowskazem, albo przekleństwem. Po tym, jakim był
człowiekiem Pentti, wydaje się, że odpowiedzi na wszystkie
pytania są łatwe. Bo skoro był potworem, to ta spuścizna jest
kaleka, wypaczona; a jednak takie postawienie sprawy jest też
ułomne. Nic nie jest czarno-białe. Nie ma tylko szarości. Inne
kolory są wyblakłe i przybrudzone, ale SĄ!
Puenta
powieści jest otwarta. Poddaje się interpretacjom. Można się
rozwodzić, jak zacząć z nowym życiem, w nowym życiu, gdy duch
innego człowieka, tak bardzo „wisi w powietrzu”?!
Pisarka
to
trochę
Kristin Hannah, odrobinę
Thomas
Mann. Bardzo popularna proza z elementami kultury
wysokiej.
Buddenbrookowie to nie są, ale książce warto
dać szansę.
7/10
*Zdjęcie pisarki - https://www.kapprakt.se/nina-waha-babetta/