Lustro kobiety
Wyspa kobiet. Lauren Groff. Przełożył Jerzy Kozłowski. Wydawnictwo Pauza, Warszawa 2022. 304 strony.
Pamiętacie Brienne z Tarthu z
„Gry o tron”? Tak właśnie wyobrażam sobie Marie de France,
główną bohaterkę „Wyspy kobiet”. Moje fantazje są poparte
opisami i popisami Lauren Groff.
Gdy
przypominam sobie jej „Florydę”, to w pierwszym momencie nie
dostrzegałem punktów stycznych. Mój błąd.
Lauren Groff znowu
to robi! Kolejny raz chwyta się jak brzytwy myśli wyrażonej przed
laty. A brzmi ona poetycko, ale jest twarda, prozatorska. Jest
wręcz przemocowa:
„Jakże delikatne są więzy łączące
nas ze sobą. Blask w ciemności”. To cytat z opowiadań
zamkniętych we „Florydzie”. W „Wyspie kobiet” mam bliźniaczy
fundament: delikatność, spoiwa, życie wewnętrzne, blask, cienie,
mrok.
Trzy lata temu pisałem tak:
„Lauren Groff dokonuje
wiwisekcji ludzkiej duszy. Duszy ludzi zwykłych. Takich, którym nie
przelewa się z lokaty na główny rachunek bankowy, którzy wolą
pogadać z kotem lub z psem, albo mówić na głos do samych siebie.
Byle być naprawdę wysłuchanym i zrozumianym. A to wszystko przy
pełnej widowni”.
I to się zgadza. Nic się nie zmieniło. A
jednak wszystko uległo zmianie. Inny jest anturaż, inne bohaterki,
inne cierpienie… Tak samo?! Tak inaczej!
Jakbym czytał
średniowieczną legendę; o świętej, o wyklętej, o walczącej z
przeciwnościami, z samą sobą i siłami przyrody i wilkami w
ludzkiej skórze.
„Wyspa kobiet” to skrojony doskonale epos.
Epopeja o kobiecie odrzuconej, wystawionej poza nawias, piętnowanej,
ze skazą brzyduli i bękarta.
Nastolatka, po śmierci matki,
trafia
na dwór królowej, ale ta nie widzi jej w swojej świcie. Uważność,
o którą prosi Marie, zamienia się w zesłanie do klasztoru.
Miejsca -piekła,
a z drugiej strony miejsca-wyzwolenia.
Więzienia, w którym bohaterka zostaje
dyrektorką…
W tej książce niemal nie ma mężczyzn. A
jeśli się pojawiają w liczbie dwudziestu jeden, to przegrywają,
dostają baty. Jeśli pełnią funkcje, nawet papieża, to Marie z
nich kpi. „Robi ich na szaro”. Lekceważenie, które dodaje siły.
Zwłaszcza gdy bohaterka przejmuje rolę spowiednika, klechy i…
świętej!
A jednak Marie jest krucha. Jej siłą nie jest
wiara, ale miłość do królowej, która ją odrzuciła, pogoniła,
wygoniła.
„Dać czas czasowi”… Czas zmienia niemal
wszystko, w tym relacje między kobietami, które nie mogą żyć
obok siebie, ale nie mogą też funkcjonować bez siebie. Bo, gdy
Eleonora Akwitańska umiera, to Marie de France usycha,
więdnie.
„Starzenie się to bezustanna utrata; okazuje
się czasem, że wszystkie rzeczy, które w młodości uważa się za
niezbędne, wcale takie są. Zrzuca się skórę i zostawia przy
drodze, by mogli ją przywdziać młodzi iść dalej”.
Ale „młodzi”
wybierają inne przyodzienie, odmienne drogi. Chadzają na skróty.
Mami ich własna nieomylność.
Brienne z Tarthu z
„Gry o tron” była silna, waleczna, nieustępliwa. A jednak miała
tak wielką miękkość w sobie, że to ta strona jej osobowości nas
ujmowała i czyniła z bohaterki, piękną istotę. Marie też jest
wszechpotężna, wielka ciałem, ale jej duch jest rozwarstwiony,
podzielony. Wizje, które ją nachodzą, dopadają, są niczym innym
jak siła odśrodkową, by walczyć, by (kolejny raz) udowodnić, że
świat myli się co do niej. Ona jest silna, bo wierzy w pracę u
podstaw; bo wierzy w swoje zakonnice, wierzy w jedność, chociaż
przez całą fabule, jest bardzo osobna.
Gdy przyswaja się
„Wyspę kobiet”, to czytelnikiem targają skrajne emocje. Ale to
podstęp. Bo pisarka lawiruje i popada w skrajności. Od sacrum do
profanum. Jest pejzaż budowania labiryntu z drzewa, jej
opis budowy nowego domu, rozkopanie mierzei… A parafrazując, jest
próba zrozumienia, porozumienia, osadzenia się.
Jeśli
Marie de France istniała naprawdę, a wiele na to wskazuje, to
Lauren Groff używa tej postaci do opowiedzenia historii
szerszej, głębszej, namacalnej.
Specyficzny język prozy
oswajamy dosyć prędko, bo to, co się dzieje, wciąga, przekonuje
nas, że chcemy poznać całą historię.
Pisarka przeskakuje od
pięć, dziesięć, piętnaście lat. Ale nie mamy
wrażenie, że coś pominęła, ominęła. Marie, jej wnętrze, jej
poświata jest wyraźna. Rozpisana na czynniki pierwsze.
Czy
Marie była mistyczką? Czy była feministką? Średniowiecze to pewnego rodzaju baśniowość, ale feminizm? A jednak! Utkany
delikatnie, jak sceny miłości, cielesności, dotyku, które
pokazują, że każdy (sic!) potrzebuje „Innego –
Drugiego”.
Plastyczność języka to siła tej prozy. Gdy
wydaje się nam, że Marie jest pełna depresyjnych myśli, dopada ją
przywidzenie. Motor działania. Silnik życia.
Marie przechodzi
metamorfozę; z zahukanej brzyduli w silną władczynię. Panią na
wzgórzu, do której domu, do której serca trudno się dostać.
Trzeba pokonać metafizyczny labirynt.
Klasyczna i
konwencjonalna definicja starzenia się? Otóż nie! To jest hołd
złożony kobiecie, która wygrała swoje życie, jakiekolwiek było
ono napiętnowane, skrzywione, wypaczone.
Świadomy wybór, żeby
żyć, aby przeżyć to krucha i ułomna dewiza. Zatem Marie napędza
działanie, rozpędza ją wiara, że wreszcie zostanie dostrzeżona
przez kobietę, dla której postanowiła się nie poddawać. Eleonora
Akwitańska na finiszu swojego życia dostrzega Marie. Najpierw się
z nią przekomarza, a potem traktuje jak siostrę… - Czego chcieć
więcej. Wygrałam?! - Marie do ostatnich swoich dni jest pełna
wątpliwości. Ale są one zupełnie inne, niż te, z
którymi staruje w tę opowieść.
Wszystko ma swój
czas.
„Wyspa kobiet” to swoisty pamiętnik, opierający
się na idei zapisu wydarzeń przełomowych. Nie dzień za dniem, ale
„od wojny do wojny”, od „wizji po kres”…
Zatoczywszy
koło; świat „pali rękopisy”. Nikt już nie pamięta
biedy, niewygody, chorób. Zakonnice przyzwyczaiły się do
przestrzeni stworzonej przez Marie.
Rozległe spojrzenie,
które proponuje amerykańska pisarka, to nie tani lanszaft. To też
nie arcydzieło. To niesamowicie przyzwoity obraz kobiety udręczonej,
ale zwycięskiej.
8,5/10
*Zdjęcie Pisarki =
https://www.goodmorningamerica.com/family/story/author-perfect-response-asked-juggles-work-family-56755111