Przed burzą


 

Ni szagu nazad, czyli sztuka łowienia wspomnień”, Grzegorz Pul. Instytut Literatury, Kraków 2021. 202 strony. Biblioteka literacka kwartalnika „NOWY NAPIS”.

Literatura narodziła się nie tego dnia, kiedy chłopiec, wołając «Wilk, wilk!», przybiegł z neandertalskiej doliny, ścigany przez wielkiego szarego wilka. Literatura narodziła się wtedy, kiedy chłopiec nadbiegł, wołając „Wilk, wilk!”, a wilka nie było”. Vladimir Nabokov to widział tak. Podobnie patrzę ja. I gdyby stosować się sztywno tej zasady , to Grzegorz Pul nie ma pojęcia o literaturze. A jest, kurwa, inaczej. Jest bardzo inaczej. Bo „Ni szagu nazad, czyli sztuka łowienia wspomnień”, to porządna powieść. Nie jest ważne, że Marek – główny bohater – wilka ma na plecach przez całą narrację. Ten wilk wreszcie go dopada i pożera. I może to nawet nie jest wilk, lecz dziki pies. Styrany życiem podobnie, jak mężczyzna, który u swojego kresu łowi największego łososia, a najwierniejszym jego partnerem jest poezja z publicznych szaletów.

U Grzegorza Pula piją niemal wszyscy. Cała tajga jest napruta. Wóda ze Stalinem leje się już nie z butelek, ale kanistrów. Nawet ukochana kobieta Marka piła, pije, pić będzie. Nie jest może to „Moskwa Pietuszki”, ale „Cudowna melina” Kazimierza Orłosia, tak.

Trzech towarzyszy jedzie na ryby. Daleko w głąb Rosji. Robią to nie pierwszy raz. Nie muszą przed sobą udawać. Znają się od lat. A jednak rozmów z rozdrapywaniem ran mają niewiele. Wiedza o sobie wszystko, a nie wiedzą nic. To przez kobiety? Przez pieniądze? Raczej przez samotność, wypaczenia i koleiny trwania.


W tej książce, która (nie będę ukrywał) pochłonęła sporo moich osobistych wspomnień, jest coś frapującego, osobnego. Niby – to już czytałem – a jednak wątroba boli inaczej. Mocniej. „Drąży mnie robak” wyobcowania Marka. Przecież ten facet jest tak wyraźnie samotny, że gdy idzie do łazienki w starym domu, to nie słyszę skrzypienia desek. Czuję jego wołanie o pomoc. Tylko, że ta nie nadchodzi. Jest za późno. Ucieczka na ryby, była tylko przystankiem, przed ostatnią stacją.

Ale człowiek nie jest stworzony do klęski. Człowieka można zniszczyć, ale nie pokonać.” - pisał Ernest Hemingway. Grzegorz Pul pokazuje, że „wielki pisarz” mylił się. Nie pierwszy i ostatni raz. Bo wypisywać można rożne hasła. Książki wirtuozów słowa są pełne banałów i złotych myśli. W „Ni szagu nazad” jest prawdziwa walka. Nie na pięści. Na emocje. Targają Markiem, targają autorem. Czuć to współistnienie.

Gorycz ma tutaj swoje wszelakie odcienie. Jest wymieszana z tanią gorzałką, wspomnieniami, łowieniem ryb, pięknem przyrody i brzydotą napotkanych ludzi. Obwisły brzuch Maćka, przyjaciela. Piękne uda, złej – zdradzającej żony. Żałoba połączona z kolejnym pogrzebem, który trwa i trwa. Aż do ostatniej strony.

Dogmatem życia nie jest pieniądz. Jest nim szczęście. Są nim relacje; nawet wtedy gdy są kalekie i liche. Bo wciąż istnieje nadzieja… A jeśli i ta zawodzi. Wtedy nadchodzi kres. Zaplanowany przez bieg zdarzeń, przez przeszłość. Cień wyobcowania.

A gdyby tak opisać tylko jeden dzień z życia Marka. Na który samodzielnie  się zdecydował. Który wybrałby pisarz. Pijacki, wędkarski, męski Ulisses. Jeden dzień przed końcem. Ten na cmentarzu, czy ten w taniej kawalerce, a może, gdy walczył z wielką rybą?

Grzegorz Pul oczywiście wpada w sidła, które sam sobie zastawił. Struktura tekstu jest przewidywalna. Ale ta kompozycja ma swój urok. Urok diabła. A może chodziło – o „Rok diabła”, film Petra Zelenki… Fikcja, która jest nakładką do opowiedzenia prawdy.


Pustkowie tu jeszcze — można dzień wędrować i nie spotkać człowieka. Tylko ślad sarny na mulistym brzegu i poruszoną gałązkę w miejscu, gdzie spłoszona przebiegła.” - to cytat z „Cudownej meliny”. I mógłby być na stronie tytułowej „Ni szagu nazad”. Bo przecież biega o to, by znaleźć ostoję. To miejsce, gdzie jest się samotnym na swoich prawach. Troski to kpiny. W głuszy NIC nie jest ważne. Tak się zdaje, wydaje. Ale to oszustwo. To magiczne myślenie. Przeszłość dopada i dusi. W mocnym uścisku nie jest przychylna, lecz nachalna, nie do zatrzymania. Rozrywa jak ból w głowie lub klatce piersiowej.

Mój kolega ma takie powiedzenie: „Pies ci zdechł, kumpli szukasz?!”. I Marek szukał. Tak mu się zdawało, ale od od pierwszej do ostatniej strony, dopadło go wczoraj. Żal go rozłożył na łopatki.

Tak to się chyba kończy, gdy na ostatniej prostej wybory są ograniczone: „Jedli smażonego łososia i popijali pod niego od czasu do czasu wódeczkę z mordą mordercy na etykiecie.” (strona 121). Kończy się TAK, bo oni już nie popijali, oni chlali. Topili się. A Marek utonął.

We wrzasku rosyjskiego disco polo, przypowieści o słoninie; na drodze – takiej jak jego życie – pełnej źle wytartych kolein.

W tej książce, którą niektórzy nazwali męską, nie ma imaginacji. Jest historia prawdziwa; każdemu (sic!) może się zdarzyć. Tak jak zdarzają się nam sny o potędze, tak dzieją się koszmary codzienności. I niewielkie (już) znaczenie ma, że przyroda piękna, ryba bierze, a żona daleko. Nadchodzi burza, która jeńców nie bierze.

Pochłanianie życia przez głównego bohatera ma swój kres, nie tam, w rosyjskiej tajdze, tylko tysiące kilometrów dalej, wcześniej. Wtedy, gdy spotyka skonfundowaną żonę (z kochankiem w sypialni), gdy siada zaczepnie na pilocie, gdy jego ojcostwo – psia jego mać! - staje się haniebne.

Takie trwanie to jak „ryba drugiej świeżości”. To właśnie tak mocno zirytowało Wolanda. A mnie też wkurwiło…

8/10

popularne