Na starej ławce


Z pogranicza ciszy i światła, Małgorzata Borzeszkowska. Wydawnictwo Pisarze.pl, Warszawa 2021, 40 stron. 

Jest taka zabawa (sam ją kiedyś wymyśliłem). Nazywa się „papuga”. A dokładniej „pa- pu- ga-”. Chodzi w niej o to, by ułożyć wiersz na zadany temat, wykorzystując sylaby „papugi”. Zabawę proponowałem studentom. Jeden z nich zapytał mnie; dlaczego „ptak” skoro może być „kurwa”? Zdębiałem, ale chwilowo. Prowokacja młodzieńca i tyle, ale po namyśle, przystałem na jego „skandalik”. Efekt był taki, że wszyscy świetnie się bawili. Smutny był tylko on. Jeden student, od „kurwy”.

A czy ja jestem smutny po lekturze „Z pogranicza ciszy i światła”? Raczej dotknęło mnie zgorzknienie, otępienie. Wpływ na mój stan mają nie tylko słowa, które w poezję próbuje zamienić Małgorzata Borzeszkowska. To wina kompletnej niekonsekwencji autorki. Wygląda to tak, jakby usilnie, na siłę chciała wydać ten tom. Tom nieskończony, dopiero rozpoczęty.

W tm niewielkim zbiorze są tak ujmujące frazy jak: zamknijmy na spusty drzwi i kwarantannę (De/ka/meron) czy; leśniczówka rozeszła się na różne strony (Z pogranicza), ale są i takie (a jest ich mnogo), od których zgrzytają zęby, od których – chce się uciec od tej książki.

Tytuł sugeruje, że czytelnik będzie balansował między onirycznym wyobrażeniem, a wspomnieniem realnym. I to się zgadza. Tylko, że takie ujście dla swojej twórczości znajduje większość poetek i poetów. To „zawężenie” w istocie stanowi otwarcie wielu frontów. Można pisać do woli. Bez konsekwencji użerania się z odbiorcą. Gdyby to był pierwszy tomik autorki, uznałbym: „nie ma sprawy”, ale rzecz ma się inaczej, dlatego jestem bardziej wymagający, krytyczny.

W odbiorze całości mają nam pomóc jesienne fotografie. Stary chwyt, niemal z licealnych czasów, który nie… chwyta mnie za serce. Trzymam się, stanowczo, za mój styrany łeb i pytam: - Gdzie, do cholery, był redaktor?

Bo redakcji w tym zbiorze brakuje ewidentnie. Wiersze są źle poukładane. Nie ma w nich w ogóle mrówczej pracy nad tekstem. Jest przelanie z twardego dysku na papier, do drukarni, do odbiorcy. Droga na skróty.

Znam kilka osób, które przepadają za Podlasiem. Osobiście wolę Kaszuby, ale od autorki uczę się, że to tam – na Podlasiu – z walizki wylewa się przestrzeń. I to mnie wzrusza, porusza, uwodzi, ale w następnej frazie wiersza „Powroty z Podlasia. Tryptyk”, czytam: stary koc z naszytymi łatami maleńkich wiosek, i wtedy omdlewam ze znudzenia. Bo to sztampowe, ograne, przegrane.

Może to wina tych wszystkich konkursów literackich, gdzie w jury (czasami) zasiadają wyłącznie nauczyciele i bibliotekarze. Oni kupują taki towar. Mnie to drażni i wręcz obraża. Bo to jest zwykła poetycka bufonada. Balon, który niebawem pęknie.

Ale u Małgorzaty Borzeszkowskiej jest także sporo ciepła, w którym się ogrzewam, znajduję przystanek, by się zreflektować, by móc zrobić „wdech – wydech”. Podoba mi się (nie w stu procentach, ale jednak) cykl, niemal wprowadzający w zestaw, czyli „Lebensborn”. Niby wszystko oczywiste, na starą nutę, a jednak KTOŚ „lewą stopą wystukuje rytm”. I ja ten rytm czuję. Pochwalam. Bo tam na starej ławce” też bym usiadł, przysiadłbym. Posłuchał. Może pogawędził. Szukał zrozumienia we wspomnieniach i napomnieniach.

Bo „tuż przy ziemi cieniutką strużką płynie melodia: Wie einst Lili Marlen”.

Nie znam autorki na tyle, by wydawać sądy ostateczne. Ale wracam do myśli napoczętej; potrzeba wydania książki wygrała ze zdrowym rozsądkiem. Bo – osobiście – zakazałbym ukazywania się tomików, które mają siłę rozpędu, ale brakuje im „silnika”. Serca. A jeśli nawet mamy tu jakąś pompę ssącą, to cierpi ona na arytmię.

Piotr Matywiecki, jeden z moich ulubieńców ostatnich lat, pisał kiedyś o „stylu istnienia w poezji”. I gdyby przyjąć, że Małgorzata Borzeszkowska w tomie chciała ten styl zaznaczyć, to ja nie mam pytań. Tylko, że mam szereg wątpliwości, że tak właśnie było-jest?!

Zastanawiam się co było, co jest inspiracją dla poetki, która przelewa na papier swoje utyskiwania? Czy w ogóle w poezji potrzebne są inspiracja, odwołanie, odniesienie? Czy może pisanie jest niczym rzeka, niech po prostu płynie? Jednak to takie banalne, proste, ogólnikowe, - jakby powiedział mój student – „kurwa, schematyczne”.

Jeśli znowu sięgnę po wiersze tej autorki, to będę uważniejszy, będę wymagający. Teraz jestem ułomnie kompromisowy. Zakładam bowiem, że każdy w swojej twórczości ma prawo do aktów strzelistych, które niewiele znaczą, ale gdzieś tam, przez kogoś są zauważane.

Marzy mi się więcej „śnienia o zapachu krochmalu”, a mniej „szeleszczących liści”.


5/10

popularne