Czy warto być wprost


Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję, Mateusz Pakuła. Nisza, Warszawa 2021.


Marek Bieńczyk o swoim „Kontenerze” pisze „książka – nie książka”. Gdy czytałem Mateusza Pakułę, Bieńczyk wyobrażony stał z boku i szeptał: - Oddychaj, jeszcze możesz. Ty, świadek śmierci. Ty, sprawca i oprawca. Przeżyłem „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” w stanie agonalnym. Bo wiele wróciło. Bo stało się WYRAŹNE.


Mam powody traktować pisanie Pakuły osobiście. Nie dlatego, że łączy mnie cokolwiek z autorem (poza fejsbukowym znacznikiem”znajomi” i dobrym wrażeniem po jego dramatycznych popisach). Jestem bowiem dotknięty do żywego; bo mam swój pogląd, ogląd na umieranie, odchodzenie, pożegnania, wygnania.

Bożena, moja M. pierwszego potwora załapała wieku 46 lat. Rak macicy. Potem węzłów chłonnych. Po co ja „to” wymieniam? I tak ją pożarł. Walczyła 18 lat. Tak, kurwa, osiemnaście lat. Na końcu nowotwór był wszędzie, a mózg uleciał w przestrzeń. Także mój. Wcześniej były chemie, naświetlania. Rak, dwa lub trzy lata szczęścia i radości, a potem znowu załatwianie miejsc w szpitalach. Łapówki, płacz, groźby, błaganie. Umarła i już. Potem codziennie do niej łaziłem, na cmentarz i ryczałem, ja ponad czterdziestoletni mężczyzna. Teraz mam 50. A ona miałaby 71/ Miałaby…

Po co ja „to” piszę?

Wydawało mi się, że prób pisania o umieraniu i żałobie, przeczytałem tysiące. Chociażby wspomniany „Kontener” tak naprawdę jest o oddechu i jego wygaszaniu. A jednak Mateusz Pakuła napisał „to coś” inaczej. To nie kalka. To nie powtórzenie. Ale na pewno; to echo jego bólu.

Niby to dziennik, niby zarys dramatu, niby proza osobista; a jednak zdefiniować tego pisania wprost, nie warto. Bo po co? Dlaczego? Czy wszystko musi mieć swoja nazwę. Znacznik, kod kreskowy, wlepkę?


W ostatnich tygodniach, w hospicjum, w którym próbuję, staram się pomagać; umiera Ktoś niemal codziennie. Przyzwyczajam się do opowieści, do twarzy, do wspólnego oglądania „Koła fortuny”. A potem? Śmierdzi jakby lizolem, płynami ustrojowymi, wściekłym spojrzeniem rodziny, jeśli takowa istniała, przyznawała się.

Najczęściej wtedy biorę panią B. na spacer i rozmawiamy o mojej M.; o jej mężu H. O przeszłym, lecz bujnym życiu erotycznym 80-letniej kobiety. Ona mówi, ja się wstydzę, czerwienieje. Nie przerywam. Przyzwyczaiłem się, że to Ona zrobi pauzę. Bo będzie chciała zapalić, ukradkiem wspólnego, papierosa. Bo pobudzi we mnie melancholię. Taką dużą, ogromną. Jak balon. A potem – tego niestety oczekuję – pewnego dnia przyjdę i dowiem się, że pani B. już nie ma. Wtedy zapalę w samotności, tylko obok jej elektrycznego wózka made in France. W parku będę już z inną pacjentką, pacjentem. Pogadamy sobie, pośmiejemy się. Poumieramy. Każdy w swoim tempie.


Uśmiercanie to nie jest science fiction. Żałoba też nie należy do rodziny fantastycznych przeżyć. Prze-żyć! Właśnie; jak uporać się z własnym życiem, gdy kawałek z ciebie ulatuję, rozpierdala się na cząsteczki żali, napomnień, wspomnień, nakazów. - Żyj! Krzyczą żyjący do umierających i ich bliskich. - Sam sobie żyj, żryj, ryj, kryj…. Syczałem, gdy odchodziła moja M. Mateusz Pakuła ma więcej dystansu ode mnie. Znalazł ujście w napisaniu, w pisaniu, w wypisaniu się. W bliskości i oddaleniu. Mnie trzymało, i chyba, trzyma. Nienazwane COŚ. Za gardło. Za twarz. A „Mój niepokój ma przy sobie broń”. Odbezpieczoną. Dlatego przez ostatnie lata uśmiercałem siebie i ludzi wokół.


Pakuła doświadczeń życiowych nie ubiera w literackie esy-floresy. Jest emocjonalnie po stronie własnego „ja”, nawet wtedy, gdy w narrację włącza znanych tego świata, ze Stanisławem Lemem na czele peletonu. Nie będę krążył wokół tematu zbyt długo, ale jeśli wydaje się wam, że przy lekturze tej książki, będziecie „strasznie płakali”, to zapewniam, że i „rzewnie będziecie się śmiali”. I to będzie perlisty, czysty rechot. Bo powody do takiego stanu dają, napisane z biglem, monologi. Mózgi w słojach formaliny też wam przypadną do gustu. Dopiero po czasie (niewczasie) zorientujecie się, że autor w paralelach ukrył swoje pragnienia, niespełnienia. Ukrył stan żałoby. Schowane marzenia – alchemika – o nieśmiertelności.


Czytałem książkę w pośpiechu, chociaż nikt nie nalegał, nie poganiał. Nie było krzyku na zewnątrz. Był we mnie. Szybko, prędzej, natychmiast. Ale zwolniłem i zacząłem sięgać do wierszy, notatek, zdjęć, snów. I wtedy wydarzyło się na przykład to:


Życie coraz bardziej składa się z drobiazgów.

Wydawało się, że jest — albo naprawdę było — inaczej:

same sprawy ważne, gorycz prawdziwych porażek. 

Z drobiazgów, których jednak nie ma

bo albo zawodzą oczy,

albo nie chcemy być aż tak drobiazgowi —

niemniej trzeba by jakoś je zobaczyć,

nie mówiąc o tym, że trzeba by też zapamiętać. 

Tymczasem tym, których nie lubimy

zadajemy kłopotliwe pytania

żeby przestali być

tak bardzo pewni siebie 

a tym, których lubimy

kiwamy potwierdzająco,

że niby: z nimi, choćby nie wiem co.


Piotr Sommer, Coraz bardziej


Coraz bardziej czułem, że moja ekspiacja czytelnicza przypomina zachowanie młodzieńca. Takiego gościa po stracie, którego nagle ktoś postanowił wysłuchać. Zamiast analizować tekst pod względem literackim, zacząłem zbierać się do wywieszania sztandarów, by pójść ze swoim hufcem (garbem) na wojnę. Mój garb, to śmierć. To odchodzenie M. To moja nieumiejętność radzenia sobie. To obarczanie innych grzechami zaniechania. To długa litania. Mateusz Pakuła zmieścił „wszystko” na ponad 200 stronach, Ja piszę dalej. (Tak naprawdę nie napisałem nawet słowa, nie utworzyłem pliku w folderze. Nie zrobiłem...Chyba NIC).


Kiedy znany, rozpoznany dramaturg (Mateusz Pakuła) bierze się za składanie słów, to zdania powinny mieć sens. Ale, gdy Mateusz Pakuła (zwykły facet z Kielc) zabiera się za prowadzenie dziennika umierania ojca, to nic nie musi być oczywiste. Wszystko zostaje rozmazane, jesteśmy za szybą. Jeśli wydaje się nam, że gość dopuścił nas do siebie, że dał na pożarcie trzewia, to gówno prawda. Napisał ile chciał. Ile mógł. I nadal jest „S-A-M”.

Kilka dni temu we wrocławskim hospicjum pani B. opowiadała mi sen. Taki jak z prac Nikifora. Prosty. Urokliwy. Słuchałem. Ale go nie pamiętam. Z książką Pakuły tak się nie da. To nie landszaft. Ta książka zostawia osad, rdzę do nie-wy-tarcia.


Torsje po razowym chlebie

dwa krwiaki białek, brązowe bratki źrenic

Gorączkowe podziały testamenty dla kogo skąd

(co tu dzielić) Jeśli istnieje niebo

będzie gdzieś na samej górze

i będą zawsze sucharki, białe pieczywo


Piotr Sommer, Białe pieczywo


Pewnego październikowego dnia, w 1989 roku, UMIERA młody chłopak. Ćpun. Taką miał ksywę i rzeczywiście był narkomanem. Polska heroina. Kompot bardzo mu smakował. Dożylnie. Jego matce też. Umarła pierwsza. On pisał o niej piosenki, śpiewał przy łóżku. Grał na gitarze, na cmentarzu. Mnie prosił o wiersze dla Magdaleny. Nie znałem jej, ale pisałem. A potem przez lata miałem wyrzuty sumienia, bo on po tym wierszach, jeszcze silniej, mocniej, na całego.

Potem (już „po”) napisałem o nim kilka opowiadań. Leżą w szufladach mieszkań, w których mnie nie ma od lat. W domach zburzonych moim zapomnieniem. Nie potrafię, nie chcę. Trzyma mnie „Ćpun”. Mietek. Za gardło. Za klapy marynarki.

Dobrze, że Pakułę puściło. A może jednak fatalnie, że obiera swoje życie jak ziemniaki i te obierki zostawia nam. Dlatego są babcie, są dzieci, siostry, Bosaki, lewicowcy i Korwin wraz z Trzaskowskim. Są igły, kupy, siki, rzygi, smród, zapachy z kuchni. Anturaż radzenia sobie z gulą w gardle. Z „grudką” w sercu.

Czytajcie ten hymn miłości, bliskości, wspólnoty, wolności. Bierzcie się za bary z poczuciem winy, gorzkimi żalami, litanią przewin niepopełnionych.

Warto być. Warto mieć. O tym jest ta książka. „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję”. A jeśli komuś – z indeksem wymienianych książek – przypomni pisanie Marcina Wichy, to przecież nic zdrożnego.

9/10


popularne