Kuchnia miłości platonicznej


 

Lista. Dziennik 2005//Berlińska Depresja. Dziennik – Anda Rottenberg, Wydawnictwo Krytyki Politycznej (Warszawa, 2019 – Warszawa, 2018). 192 strony – 352 strony,


Kuchnia towarzyska i uczuciowa” Andy Rottenberg (Wydawnictwo a5, Warszawa 2021), to nowość dla śmietanki towarzyskiej. Grono zaprzyjaźnionych wciąga czytelnika w smaczny świat establishmentu. Nie mam nic przeciwko, ale dla przypomnienia, dla zwrócenia uwagi, wracam do dzienników Andy Rottenberg.

Nie wiem jaka Anda jest w łóżku, ale dla mnie to kobieta doskonała. Gdyby mnie zechciała; poleciałbym z nią na koniec świata. Na księżyc. Na Marsa i Wenus. Na każdą wystawę świata. Czytałbym jej do snu, a do porannej kawy znosił wiersze utkane w róże bez kolców. Jej umysł pociąga, wciąga mnie jak kiedyś kokaina z dodatkiem trąbki Milesa Davisa. A John Coltrane w tle gra na saksofonie. Czytajcie więc i rozkoszujcie się tak jak ja. Jest pysznie.


Lista. Dziennik 2005” i „Berlińska depresja. Dziennik” żyją w symbiozie twórczej. Są to jednak dwie zupełnie opowieści. Pierwsza emocjonalna. Druga mocniej refleksyjna, stonowana, uspokajająca. Momentami smutna.

Ale po kolei.

Wiedziałem ZAWSZE o istnieniu Andy Rottenberg. Ale do marca tego roku nie przeczytałem ani jednej jej książki. Wcześniej słuchałem się jej. Tak byłem wirtualnym podanym. Podążałem za jej wyborami, wskazówkami, napomnieniami. Ona mówi „dobre” i ja chórem powtarzam; „o, tak!”. Jak baran, jak dziecko we mgle. Zapatrzony, zauroczony. A potem jakoś o niej zapominałem na rzecz innych kobiet kultury oraz tych, które obiecywały, że „będzie dobrze”. Gdy wróciłem do Andy, zakochałem się bez nieopamiętania. Szczeniak ze mnie. Gówniarz, rzekłby ktoś. Ale… Tyle pisania, czytania i nic. Nie wiem dlaczego. Baran ze mnie!

Najpierw zabrałem się za wspomnienia spisane w 2005 roku. Tłem całości jest polityka. Przynajmniej na to zwraca uwagę wydawca, Krytyka Polityczna. Ale czy tak jest? Tzw. „Lista Wildsteina” na pewno wkurwiła autorkę, ale Anda Rottenberg pokazuje siebie całą w tych zmaganiach. Odkrywa się. Rozbiera. Wymaga wówczas więcej od siebie niż od „przyjaciół”. Jest empatyczna nawet dla fałszywców i gnid, podających się za homo sapiens. Jednak ta empatia jest inteligentnie cyniczna i to właśnie przekonuję mnie do autorki. To wzmaga we mnie ochotę na czytanie o niej, dla niej.

Bo, gdy pochłania się obie książki warto (serio!) korzystać z Internetu. Nie dlatego by szukać podpórki, by uzupełniać dziury w pamięci. To dobry zabieg dla dokumentalisty, którym staje się czytelnik zmierzając się z lekturą.

Zwłaszcza zwraca uwagę (Berlińska depresja) miłość pisarki do swojego zmarłego syna. Historia jest przerażająca. Ale w obu dziennikach nie ma nawet wzmianki o horrorze tego wydarzenia. Dlatego każdy kto nie zna faktów, może (powinien?!) poszukać, sprawdzić, przeczytać, zrozumieć…

Nie będę grzązł w tej historii. Zaczytuję tylko nagłówek z „Rzeczpospolitej”, w której wtedy pracowałem, z 2008 roku: Zidentyfikowany po dziesięciu latach - tyle zajęło policji ustalenie tożsamości zabitego syna znanej krytyk sztuki Andy Rottenberg.

Anda Rottenberg do „sprawy” wraca we wspomnieniach z taktem godnym prawdziwej, kochającej matki. Te fragmenty mają taką siłę, że czytając czuje się ten ból. Ten ciężar. Tęsknotę. I ogromne – wstrząsające poczucie winy. I jest to obraz duszy, pokaleczonej, ale normalnej. Matka, która tęskni. Która nie rozumie. Która kocha.


Ale zostawmy ten smutek. Mimo, że towarzyszy on temu pisaniu niczym brzęcząca mucha. Autorka z (kobiecym) uporem pisze o przemijaniu, czyli o swoim wieku, o starzeniu się, o umieraniu najbliższych i tych dalszych. Taka mantra. Taka karma. Ale jednak zająłbym się radosnym obliczem Andy Rottenberg.

A jest to KOBIETA, jest to ISTOTA, jest to CZŁOWIEK pełen wielkiego błogostanu.

Kiedy pisze o swoich projektach; tych w trakcie, tych przeszłych, tych na kiedyś – to człowiek otwiera przeglądarki i sprawdza wszystko czego zapomniał, co przegapił i czego chciałby się dowiedzieć, poznać, zrozumieć, doznać, dotknąć, posmakować. Rozkoszować się.


Anda Rottenberg jest NAPRAWDĘ jak jazz. Niezniszczenia PIĘKNA: polska historyk sztuki, krytyk, kurator sztuki i publicystka. W latach 1993–2001 dyrektor Państwowej Galerii Sztuki Zachęta w Warszawie. (To co po dwukropku, to cytat z Wikipedii, ale czy można jej dokonania, życie zamknąć w jednym prostym zdaniu? NIE!)

A szy można pięknie pisać o karcie SIM, o kuchennej elektronice; by zaraz potem spierać z historią wyborów ludzi kultury. U faszystów, komunistów, drani. Anda Rottenberg wszystko może, zatem moje wredne „czy” jest infantylną zaczepką.


Berlin, Warszawa. W obu tych miastach mieszkałem i ja. W Warszawie długooo. W stolicy Niemiec, rok. Berlin pamiętam z fotografii, które pstrykałem. Z kilku wierszy, które tam napisałem. Z oceanu włoskiej grappy i jej niemieckiej podróbki, który tam wypiłem. W Warszawie byłem zakochany,urodziła się tam moja córka, zmarła mama. Byłem samotny, depresyjny, Byłem radosny, beztroski. Pijany, nawet, gdy nie piłem.

Anda Rottenberg odkrywa te grody dla mnie w inny, osobisty sposób. Przede wszystkim jest wokół niej więcej ludzi. Ona jest ciągle w drodze, Ja byłem na posterunku własnego bagna.


Jeśli komuś zdaje się, że popełniam hymn pochwalny dla pani Andy, a niewiele piszę o samych książkach, to ja ten zarzut przyjmuję, ale się nie przejmuję. Bo kto nie przeczytał ten trąba.

Taka trąbą (ogorzałą) przez lata byłem ja. Ganiałem na wystawy, do teatru, na koncerty, do wydawnictw, na wieczorki, na promocję i do domów autorów. A przy okazji pomijałem rzeczy istotne. Andę Rottenberg spotkałem trzy razy w życiu. Raz w Zachęcie. Dwa razy w Poznaniu. Byłem wtedy redaktorem naczelnym „Gazety Poznańskiej”. Podszedłem, przywitałem się. Przedstawiłem się. I tyle. A mogłem ją z Centrum Kultury ZAMEK wykraść, zabrać i mieć tylko dla siebie. A tak…? Zginęliśmy w tłumie. Ja zbłądziłem.

Oczywiście trochę bawię się w fircyka, w prześmiewcę samego siebie. Bo mam dystans, nabrałem go. Z upływem lat staję się chłonny na dobro. A to dobro emanuje z Andy Rottenberg,

Czytam notorycznie, na Facebooku same wyblakłe tekściki, odwołania, linki, ale gdy pogrzebię głębiej, to mam czego chciałem. Mam słowa, obrazy, muzykę, dobry nastrój. Dzięki niej na przykład zapoznałem się z malarstwem, którego wcześniej nie smakowałem. A teraz się rozkoszuję. Dojadam krytycznymi tekstami o literaturze, muzealnictwie. Staram się.

I wy się wysilicie, postaracie. Bo warto jest się platonicznie zakochać w Andzie Rottenberg.


8,5/10

popularne