Łagodna pycha


 

Cukiernica Pani Kirsch, Artur Daniel Liskowacki. Wydawnictwo FORMA, Dom Kultury „13 Muz” Szczecin, Bezrzecze 2021. Seria 15


„Przesiedział na fotelu do rana” – to zdanie zaczerpnąłem (z premedytacją) z „Eine kleine”, znanej książki A. D. Liskowackiego. Potrzebuję go, jak włamywacz wytrycha. Niby nic, a jednak wszystko. Bo po pierwsze; czytając „Cukiernicę Pani Kirsch”, „nie przesiedziałem w fotelu do rana”. Po drugie; autor pełen pychy, siedzi nadal w tym fotelu i czeka na oklaski. A tu świt, a tu już listopad i na żaden aplauz się nie zanosi. Gwizdów też nie ma. Tylko tak sentymentalnie. Tak zwyczajnie. Może lekki kac. Może lekkie osłupienie. Szaro za oknem, biało na ścianach, fotel przylega do ciała, wstawać się nie chce, czytać też jakby mniej.


Oczywiście zapożyczone zdanie ma inny kontekst. Jest przeze mnie wyrwane niczym trzonowiec. Zostawmy zatem „Eine kleine” (książkę naprawdę złożoną, ale wciągającą) i skupmy się na „Cukiernicy”. A sprawa ma się tak…. Siadamy w fotelu (a jednak) i omiatamy wzrokiem salon, potem biurko, wychodząc do łazienki (za potrzebą) lub do kuchni (po kawę lub czaj) skrzętnie notujemy i zapamiętujemy spotkane przedmioty. ((O tym napisano wiele książek. Te „rzeczy”, te „przedmioty” maja swój język. Gadają do nas, czasami cicho-sza, innym razem wrzeszczą. (Polecam „Język rezczy” , Deyan Sudjic, Karakter, Kraków)).

Dalej: - bierzemy notatnik (najlepiej czerpany papier) i spisujemy: muszla, cukiernica, zegarek, moneta, obrączka, kamień, pocztówki, rodowe srebra. Morze możliwości.

Tak, wyobrażam sobie, że postąpił autor „Cukiernicy pani Kirsch”. Ale to nie wszystko. Wyobraźnia mnie nie opuszcza. Otóż Liskowacki należy do pomorskich barnów. Jeśli chcesz wiedzieć „co i jak, ale i gdzie”, pytaj właśnie jego. On zna w Szczecinie każdą ulicę, ludzi z ich drzewem genealogicznym, ludzi bez życiorysu, a może nawet koty, psy. Wszystko do niego należy... Gdy siada taki do biurka (w fotelu), to posłaniec już niesie Schwarzwälder Kirschtorte. Zgadza się?


Nie czytałem zbioru w fotelu, nic nie piłem, nie jadłem. Leżałem na łóżku, słuchałem wybitnego Esbjorn Svensson Trio i dostawałem, na przemiennie; wypieków, dreszczy, ataków paniki i zwyczajnego ludzkiego wkurwienia. Wachlarz szeroki, ale – jak zauważyliście – emocji nie brakowało. To, że kilka razy zasnąłem (podczas trzech wieczorów)? Względy obiektywne: zmęczenie, jazz w tle. Książka natomiast nudziła pomysłem jej popełniania. Ale już samo wypełnienie jest nie byle-jakie.

Mamy tu do czynienia z brawurą i pewnością siebie. Literacką, ludzką. Pisarz dobrze wie, że jego warsztat nie podlega dyskusji. Dlatego dziwią banialuki, które czasami wypisuje, ale można je wybaczyć, gdy całość trzyma się kupy. A trzyma. Zestaw krótkich, innym razem przydługich opowiastek, jest swoistą monografią losów na Pomorzu Zachodnim, ze szczególnym uwzględnianiem Szczecina. Także tego niemieckiego. Wcześniejszego. Mieszanina czasu i przestrzeni. Plątanina krwiobiegu historii.

Lubię to miasto. Szczecin. Podjuchy. Tam urodziła się i mieszkała moja mama. Tam się biłem, tam kochałem. Na Kruszcowej wierzyłem, że życie ma sens. Przeglądałem się w twarzach żołnierzy, których wtedy było wielu. Nie chciałem być jednym z nich, ale chciałem mieć tak piękne żony jak oni. (Chyba mi się udało, ale to opowieść zupełnie inna).

Dlatego nowele z „Cukiernicy” jakoś mnie połaskotały. Momentami zniewoliły. Czułem dotyk muszli, pióra z wystawy w Berlinie, powierzchnie sześciu filiżanek. Słyszałem dźwięk upadającej monety, brzdęk tłuczonego smutku, ściszony ludzki głos. I te oczy „głodne, wulgarne”. Poetycko poczułem się zaspokojony. A co z prozą? Proza życia. Raz lepiej, innym razem kulawo, ale jednak do przodu. Czyli amerykańskie „fine”. Świetnie na zewnątrz, a wewnątrz tajemnic sporo. Zwłaszcza, że autor w swoim pisaniu balansuje. Na granicy stylów, form, gatunków. Bierze się za nowelę, by potem popełnić esej, innym razem reportaż. Galimatias. Czy to dobrze? Dla pisarza – bez znaczenia, dla odbiorcy – za dużo literackiej akrobatyki. I jestem pewien, że Liskowacki o tym wie, ale ma to gdzieś. Chciał wydać książkę, to zrobił to. Ma się wrażenie, że to pisanie ma zawężony krąg czytelniczy. To pisane jest nie na „tu i teraz”, tylko na kiedyś. Coś w rodzaju pisarskiej spuścizny. Będą w przyszłości opowiadali; „ale ten Liskowacki, to był zuch”. Wiedział i opowiedział.

Kpię z jednego powodu. Bo irytuję mnie literacka megalomania, autora „Cukiernicy”. Jest tak wyraźna, że aż boli.

Brakuje mi prozatorskiej kłótni. Odważnych tez. Rozpychania się łokciami. Czy pisząc „wspominki” trzeba, koniecznie, być poprawnym politycznie? Zwłaszcza dzisiaj.

Brakuje mi w „Cukiernicy” pieprzu. Złośliwości. Za dużo jest roztropności. Za wiele patosu, nawet wtedy, gdy jest on wskazany i celowy.

Brakuje mi odwagi w stawianiu tez. Burzenia stereotypów.

Brakuje mi dialogów. Zażartych, krwistych, z przytupem.

Nie brakuje mi miłości. Głupoty. Pasji. Historii. Ludzi złożonych. Gadających przedmiotów. Umierających wspomnień.

Uwodzi mnie jednak przede wszystkim, że „to pisanie” nie ulega modzie. Nie jest łatwe, ani przyjemne, ani do pociągu. Jest do fotela lub łóżka.


Czy marudzę bezpodstawnie? Jeśli ktoś jeszcze nie wie z kim ma do czynienia, to niech sprawdzi drogę życiową pisarza Liskowackiego. Nagrody, nominacje, prezesury, poezje, prozy, słuchowiska, dramaty, czasopisma. Normalnie literacki tygrys. Tylko, że każdemu pazury czasami, zwyczaje, się łamią. Ostrość zastępuje łagodna pycha.

6,5/10

popularne