Z pokoju 282
Lejek
(wariacje). Piotr Kofta. Wydawnictwo Nisza, Warszawa
2024.
7,5/10
Ogólniki:
egzystencjalizm, metafizyka i surrealizm. Opinia, człeka
który poznał
inne pisanie Kofty: - Nadal jesteś Pan inny!. I to się chwali
(najbardziej).
Gdy
czytam, że teksty Piotra Kofty mają wspólny rdzeń, to: - jestem
oburzony, a także jestem pełen zrozumienia dla tak prostego
tłumaczenia zmagań się autora z materią nicości.
Nauki
o niebycie odszczepieńców w świecie, w którym facet z odkurzaczem
sprząta zwęglone ludzkie szczątki.
Wydawnictwo
Nisza gwarantuje dobrze zredagowane teksty. Krystyna Bratkowska
nie pozwala na potknięcia i językowe wygłupy, jeśli te nie służą
tekstowi. A jednak „Lejek” sprawia wrażenie zbioru tekstów
napoczętych. Ugryzione jabłko odłożone na skraj stołu. Niech
fermentacja ma swój początek.
Trudno
wyrazić swoisty absmak, bo niby czyta się do przyzwoicie, a z
drugiej strony niedosyty jest tak duży, że tylko wołać, krzyczeć
i syczeć.
Jest
wyjątek i to zasadniczy. To nowela „Poniżej słów”.
Kamil
budzi się nieswój, chociaż powinna rozpierać go radość, bo
wygrał w narodowej loterii. Co i ile wygrał, jest owiane tajemnicą,
ale teraz zaczynają się zapasy między snem i jawą. W jednej
wersji bohater jest chromy, w drugiej wszystko panta rhei. I
papierosy „Zwycięstwo” i niespodziewanie napotkana grupa
hipisów, a raczej laureatów rozdania nowych tożsamości, bo
znaleźli się na tej samej liście co Kamil.
Gdy
na polu zbioru „Lejek” zostaje dwoje bohaterów, liczymy, że ta
dwójka niczym Adam i Ewa zapoczątkowują generacje ludzi wolnych,
których kiedyś dopadło uprawianie marchwi i przekładanie
dokumentów do licznych szuflad.
Jednak
Adam i Ewa, opiekuńczy dla siebie, nie wierzą, że „RAZEM”
cokolwiek znaczy. Gdy ona znika, on nie ustaje w poszukiwaniach i
wtedy rozgrywa się piękna scena skoku w przepaść. Coś, co
mogłoby trwać sekundy, trwa godziny i kończy się tylko i aż
zmęczeniem.
Wędrowanie
zawsze prowadzi do celu, nawet jeśli ten nie spełnia naszych
oczekiwań. Kamil trafia na tajemnicze miasto. Pisarz nie jest
precyzyjny, czy jest osada ludzi przebierających się za króliki,
czy tylko na horyzoncie widać rozsiane zabudowania. Na pewno jest
„tego dużo”, bo skoro to miasto, to może być pełne nor i
zagubionych partnerek z programu loteryjnego.
A
wcześnie tylko woda i cegły.
„Dwie
wersje tej historii” to swoista busola książki Piotra Kofty, a
wszystko za przyczyna dookreślenia, że most, który jest do
przebycia, ma strukturę włosa.
Domyślny...rozmyślny
egzystencjalizm. Nasza (?!) szara rzeczywistość. Don Kichot w
wersji 2.0.
Cała
książka ma w sobie spore pokłady odniesień do biblii i innych
świętych ksiąg, niektóre z nich to bajki, inne scenariusze
nieudanych filmów.
Piotr
Kofta to nie tylko demiurg. On nie tylko tworzy, on także obserwuje
i ta dwoistość momentami spycha książkę w otchłań zapisków
niedokończonych, ledwo napoczętych, a że książka nie jest zbyt
obszerna to warto czasami niektóre akapity, rozdziały, nowele
przeczytać powtórnie. Pozwala to na nabranie dystansu, na
nieszufladkowanie tego nieoczywistego pisania.
Niezmiernie
bawi mnie tekst otwierający „Lejek”. Perspektywa byłego poety z
czasopisma „Flaki”, który to niby przypadkiem wpada na trop
byłego kompana, z którym razem publikował, chlał Royal, palił
lichą marihuanę.
„Krowa
na szczycie pagórka” to tekst (zachowując proporcje) licealny, a
jednak wzbudza emocje do późnej starości, bo jest w nim
„lustrzaniec”.
Widzimy byłe libacje, kiepskie poezje, a potem rozejście się na
zakręty żywota wiecznego
(amen).
Jedni
to księża, kolejni cinkciarze, a większość to nauczyciele języka
polskiego.
Szmidt
zostaje kapłanem. Zakłada sektę. Wierzy w nadprzyrodzoną moc
recyklingu, z którego da się co owo odzyskać.
Złom
musi być elektroniczny i mieć wielorakie zastosowanie. Od wysyłania
tradycyjnych faksów w niebyt, po zbudowanie legowisk dla licznie
przybyłych wiernych i wyznawców.
Kiedy
ten dobytek płonie, ludzie znikają. Po czasie nikt nie interesuje
się żywymi ludźmi widmami; jest 10 kwietnia i katastrofa w
Smoleńsku. Temat wyparł temat, co oczywiście jest, było i będzie
uzasadnione, jak Polska długa i szeroka.
Jest
tylko jeden Mohikanin, stary kumpel z „Flaków”, którzy grzebiąc
w pogorzelisku, liczy na cud i odnalezienie manuskryptu poetyckiego
pisma dla wybranych.
Ludzie
zniknęli, „flaków” też nie ma. Marność nad
marnościami.
Najwięcej
dobrego chciałbym napisać o tekstach z drugiej części zbioru, ale
na przekór tylko i aż polecę te opowiadania. Bo „B.” i „Rośnie
cisza wokół mnie” to teksty momentami pisane innym piórem, inną
składnią i zyskujące z każdym wchłanianym zdaniem.
Inną
sprawą, która przetacza się przez „Lejek (wariacje)”, są
dialogi. Jest ich sporo. Szkoła otwocka mówi, że świadczy to
ułomności autora, który nie miał pomysłu na rozpisanie wydarzeń
w mowie zależnej, a szkoła falenicka jest piewcą pisarzy, którzy
dialogami potrafią się posługiwać i dla których literacki
ping-pong to wyraz doskonałego warsztatu.
Ja
jestem wyznawca szkoły umiaru. Dialogi — tak, ale gdy ożywiają
tekst. Dialogi — nie, gdy wypełniają one przestrzeń między
akapitami.
W
„Lejku” jest umiar!
P.S.
Fabuła zawarta w tekście „Piszę opowiadanie o Bułgarach” to
materiał na pełnoprawną epikę, książkę z jajem, morałem i …
znowu wszystko do pokoju 282, gdzie nie tylko był Kamil. W tej izbie
był każdy i to wielokrotnie. Pytanie, czy to
nasze miejsce docelowe?!