Manowce haiku
Berdyczów.
Marta Kozłowska. Wydawnictwo Ha!art, Kraków 2022.
My
tu pitu, pitu…
My
tu gadu, gadu, a krytycy powinni sobie włożyć kij do zaduu.
Bo „Berdyczów” to horror, kryminał egzystencjalny. Dzieje się
tu tak wiele. A JĘZYK, którym napisana jest ta książka, zasługuje
na wywyższenie, chwalenie, zamyślenie.
Czytajcie
i piszcie na Berdyczów! Unia Europejska ze świrowała! Wszystko znika. Nawet krajobraz stał się lękliwy.
Ale „Skoroś grzyb,
to siedź w koszu” i się nie odzywaj! Milcz.
Lub
próbuj „przebić rzeźbą niebo”!
OK!
Marta Kozłowska kompletnie mnie zaskoczyła. Niektóre strony
czytałem kilka razy. Nie dlatego, że czegoś nie pojąłem, ale z
podziwu dla erudycji autorki.
Wykorzystywanie
przysłów to tylko dodatek do tej narracji, to sprytny suplement.
Całość jest napisana tak, że „witki opadają”.
Podczas
czytania dzieją się cuda! Pychota!
Mam
skłonność do skojarzeń i łączenia fabuł. W 2022 roku ukazał
się świetny „Tefil”
Rafała
Wojasińskiego. Połączyłbym te opowieści. One naprawdę się
uzupełniają, dopełniają.
Tam
mamy rozgadanego opowiadacza, wtrącającego się gościa,
podpowiadacza.
W
„Berdyczowie” jest podobnie. Wartka, przepełniona odwołaniami, książka też jest rozgadana, zagadana, wygadana.
Tu
i tam PRZEDMIOTY mają duszę! Opisy, rozpisy są
popisem wiedzy autorów.
Wojasiński
i Kozłowska powinni stworzyć „coś” razem. Wspólna fabuła to
miałoby sens.
Tefil i
jego kompan Karol Pytanko.
To
jednak „jakbym grochem o ścianę rzucał”, a może
„plecę banialuki”?
Ale „kto
na prawdzie gra, skrzypce mu na łeb tłuką”. Ale jestem
„hardy, jak hetmańskie pacholę”, a zatem – tak przy okazji –
przeczytajcie i „Tefila” oraz „Berdyczów”.
Rozmarzycie
się! Ten popis, ten rozpis!
Lub:
-
„Nie szukaj tego, co jest zbyt ciężkie ani nie badaj tego, co
jest zbyt ciężkie dla ciebie. O tym rozmyślaj, co ci nakazane”.
Oto słowo Pańskie!
–
Amen.
Zjadszy, rozdarszy, wyrzekszy –
mówię
Wam; „Berdyczów” to klasa sama w sobie. Każda strona
książki zasługuje na osobny laur. Zbudowanie, rozbudowanie,
zabudowanie tej narracji językowymi perełkami, to jest dopiero
coś!
„Gdy
nie można było skontaktować się z adresatem albo nie znało się
jego adresu stałego, wystarczyło napisać »na Berdyczów«,
wtedy miało się pewność, że list dojdzie”. Lub…, że nigdy
do niego nie dotrze!
Gdzie
leży Berdyczów? Co się tam dzieje? Jacy są ludzie? Jakimi
zawodami się parają? Czy z Berdyczowa można trafić wprost do
nieba? (Chyba) można!
Skąd
ten pomór, skąd te zniknięcia?
„Berdyczów
funkcjonuje w znanym powiedzonku jako synonim miejsca, którego nie
ma. Ale Berdyczów
istnieje naprawdę, leży
44 km na południe od Żytomierza, nad rezką Hnlopiatem”.
(Adam
Dylewski, Ukraina. Część zachodnia, Kijów i Krym)
Po
skończonej lekturze, koniecznie, przeczytajcie „przypisy”. To
koktajl dobrych, starych, zapomnianych, często nieznanych książek
oraz porozrzucanych fiszek. Autorka z tej specyficznej bibliografii
czerpie garściami, ale korzysta z tego literackiego dobra w sposób
niezwykle profesjonalny. Nawet jeśli wplata zdarzenia, przysłowia,
cytaty, to robi to z rozmysłem. Z elegancją. Jest to skrojone w
sposób niezwykły.
Rozkosz!
Każde
zdanie ma sens. Paralele, alegorie, aforyzm, antonimy, anagramy, gra
słów, (genologia – też), groteska, parabola itp.,
itd. oraz periodyzacja literatury!
Językowe
mistrzostwo świata!
Po
przeczytaniu „Berdyczowa” natychmiast szukam pozostałych dwóch
książek Marty Kozłowskiej!
Marta
Kozłowska – antropolożka kultury, była analityczka sytuacji
polityczno-wojskowej na Bliskim Wschodzi i w Azji Centralnej.
Debiutowała w 2018 roku powieścią „Stopa Od Nogi”, która
ukazała się nakładem wydawnictwa WAB, w serii Archipelagi. W 2020
ukazała się książka „B.Bomb”
(Animi/IL).
A
oto fragment z tej przedziwnie, profesjonalnie skrojonej książki:
–
Zegarek.
Wostok. – O, jak podle się czuję!
–
Właśnie!
Gdyby chodziło jedynie o kasę pancerną, Walentyno, sprawę
uznałbym za niebyłą. Waszą wewnętrzną, Wołkową, że tak
powiem, sprawę. Także zgłoszenie o utracie mienia w postaci
zegarka, które wpłynęło od obywatela Pytanko, zlekceważyć mogę,
chcę i potrafię. Co innego domniemana kradzież paszportu; tu
procedury obowiązują mnie bezwzględnie. Podkładka być musi na
wypadek, gdyby się konsulat upomniał. Nie utrudniajcie więc,
czerwona Walentyno, i mówcie, pókim dobry: gdzie ten paszport, co
go nie ma?
Lub:
Grudki
wydzieliły się z twarogu, nabrały osobniczego znaczenia i ruszyły
tam, gdzie ich nie ma. Od salt, co je wywija modra szklanka, tworzy
się mała zorza polarna. Opalizujące smugi pełzają sufitem,
ścianami. Odwłoki latającej kawy tęczowieją jak
plujki. Karakany wraz z perłami mleka i śmietany uprawiają
odwrócone prószenie – czyli w niebo, nie na ziemię. Całą
kuchnię wypełnia ta radosna sanna. I gdy dajemy się jej ponieść,
upojeni chwilą wolności i uwznioślenia, szast-prast i po
wszystkim, śladu po niej nie ma. Jakby ktoś jednym cięciem skosił
nam niewidzialne łodygi, hurmem lecimy na ziemię. W trakcie zrzutu
obrywam żeliwną patelnią; od zderzenia z balonem na wino kości we
mnie grają jak w skórzanym kubku. Ułamek sekundy i bum! Upadam
dokładnie w punkcie podjęcia: na znajomym taborecie z podżupnikiem,
przy niezmiennym stole. Zastawionym, jak gdyby
nigdy nic.
A
teraz wróćmy do „zaczepek”.
Trochę
bałaganu dostrzegam w tym pisaniu. Jednak nie obwiniam autorki, lecz
redakcje. Bo książka mogła mieć „lifty”,
śródtytuły, wyrażne rozdziały.
Wówczas było szybciej, łatwiej i wyraźniej! A tak
mamy coąg zdarzeń
i wydarzeń. Od pomoru świń do wniebowstąpienia, a przecież można
by pokazać, ukazać ten tekst sensowniej.
Brakuje
podziału, rozdziału. Takiego tekstu nie można puścić samopas,
bez wyrywania fragmentów z trzewi epiki.
(sic!)
I
jeszcze jedna zaczepka; Bolesław Chromry i
jego okładka. Lubię tego twórcę, ale tym razem ktoś przeżarował.
Tu powinno być mocniejsza, wyraźniejsza ekspozycja. Same kropki
(które łączę i rozdzielam, zjadam) to skąpa aluzja.
Ale ja
się tylko czepiam, tylko marudzę…
Skrót:
Karol
Pytanko przybywa do ukraińskiego Berdyczowa z misją zbadania
tajemniczej choroby dziesiątkującej trzodę chlewną w
tamtejszym post-kołchozie. Na miejscu okazuje się, że miasto
zmaga się z plagą dziwnych zniknięć – ludzi, zwierząt,
przedmiotów, a nawet elementów krajobrazu, zaś Karol
mimowolnie zostaje wciągnięty w śledztwo mające je wyjaśnić.
Wraz
z miejscowymi kompanami - Serhijem, Wołodią i Fomką -
mierzą się
ze zjawiskami, wobec których rozum zdaje się bezsilny, a naukowe
narzędzia poznania całkiem bezużyteczne. Dość powiedzieć, że w
trakcie przesłuchań zeznawał będzie włącznik światła, dywan i
przewód ścienny, a sublokatorami Karola zostanie trzech granitowych
gierojów z socrealistycznego pomnika.
I
jeszcze jeden pyszny kawałek z opowieści, z Berdyczowa!
„Krótka
wymiana spojrzeń z pokołchozowym osiedlem,
by wiedzieć na pewno, że manowce są tu kategorią
centralną.
Zakatarzone
dzieci puszczają statki w chmurach. Szary wiatr szarpie schnącą w
deszczu pościel. Pod daszkiem klatki schodowej: ławka brudaska. Na
niej trzy te same staruszki w zawitkach. Dalej: zmokły chlewik,
kurki miniaturki, jarzynowe poletka pod balkonami, karłowate drzewka
owocowe, tycie szklarenki ze
starych okien – antologia chłopskiego haiku”.
8,5/10