Zapory warg szturmują fale...


Jeśli przecięto cię na pół. Łukasz Barys. Wydawnictwo Cyranka, Warszawa, 2022.


Cokolwiek napiszę, to i tak zginę w tumulcie i rejwachu laurek, które zalewają młodego pisarza.
Łukasz Barys napisał kolejną naiwną powieść! To fakt. Jednakże, gdyby go za coś nagradzać, to właśnie za „Jeśli przecięto cię na pół”.
Nie będę się pieklił, że faktograficznie nic się tu nie zgadza (bo kiedy Orlen, kiedy parówki, myte kible, Instagram, ciągniki ursus i autostrady w zderzeniu z przedstawioną legendą), ale to nie fabuła historyczna, zatem pochylmy się nad tym Barysowym pisaniem, bez złośliwości, życząc sobie i innym „zdrowego rozsądku”.
I kolejnych książek „z tej serii”.


„Jeśli przecięto cię na pół” nie jest epiką wielką, ale recenzenci piszą na jednym oddechu, że „wspaniałe, to i oryginalne”. Jedno i drugie jest mrzonką i czczym gadaniem.
Rozumiem jednak, że raz podjętych decyzji nie da się cofnąć. Ubiegłoroczny „Paszport Polityki” był „lekkim nadużyciem”, ale Łukasz Barys już zagościł na rodzimej scenie literackiej i dobrze się stało!
Tak, dziwi mnie larum spowodowane jego pisaniem, ale nie będę walczył z wiatrakami, raczej sposobię się do uznania faktów, że Łukasz Barysz dobrym prozaikiem jest.
„Koniec i bomba. A kto (nie) czytał ten trąba!”

Nie będę jednak recenzował „Jeśli przecięto cię na pół” na zasadzie taśmowych wiwisekcji. Zajmę się tym pisaniem z innej strony. Od szczegółu do ogółu.

Po pierwsze; miałem nadzieję, że narratorem nowej powieści nie będzie „dzieciak”. Niestety! Wyjaśniam. Chciałem ujrzeć Barysowe pisanie w innym świetle. Ale uznajmy, że to „styl”, że to „instrument”, że to „narzędzie”, by móc okiem „młodego” opowiedzieć, czego „stary” nie ujrzy.
Sprawdzona, nie zawsze opłacalna, metoda.
Prowincja?! Ależ tak! Pisarz postanowił (z dobrym skutkiem) zaanektować teren obrabiany kiedyś przez Zytę Oryszyn. To dobrze. Do tego mamy „szerokość pola widzenia” godną Józefa Kuśmierka, mistrza reportażu (nikt nigdy lepiej nie pisał o Polsce B, C, D i E – i to wtedy, gdy cała była ona niby „A”) .
I mam trzeci trop, a raczej podpowiedź: DUCHY! Jest jeden polski pisarz, który „Barysa zjada na śniadanie”, a jednak „Barys może zjeść jego” (w przyszłości). To Hubert Klimko-Dobrzaniecki. I do takiego stylu, takiego warsztatu – z Oryszyn i Kuśmierkiem w plecaku – powinien dążyć w nowych książkach Łukasz Barys!


W tym „zapierdolu” i dzieleniu włosa na czworo nie można zapomnieć o elemencie, który jest światełkiem odblaskowym autora „Kości, które nosisz w kieszeni”. Sprawa dotyczy ! Śmierci!
Barys „zarządza zgonami i trupami”. I robi to w sposób naiwny, ale skuteczny, ale (tak przypuszczam) przemyślany.
Niejednoznaczny! I to, bez wątpienia, można i należy nazwać dobrą literaturą!
Dążenie to rozpisania „przeżywania – nieżywych” u Barysa, jakby wypływało z trzewi, zatem nie dziwi mnie, że jak sam mówi, nową powieść napisał „na jednym oddechu”.
Bo oddychanie i bezdech to jedno i to samo. Trzeba mieć tylko narzędzia i talent, by ten stan nabrał „statusu prozy”.
Łukasz Barys na pewno potrafi pisać! To fakt niezaprzeczalny! Kolejny jest taki, że jest nazbyt i niepotrzebnie zagłaskiwany.
On ma tworzyć w bólu, a nie na laurach.
Ja chcę kolejnych jego książek, a nie… recenzji pisanych jak w czasach odnowy w socjalizmie. „Nasz Towarzysz zwrócił uwagę na istotne zagrożenia wynikające z… […]. Należy się temu przyjrzeć”.
Ironizuję? Ależ oczywiście. Co więcej, cynicznie podchodzę do całej zawieruchy, bo wygląda ona tak, jakby niektórzy już Barysa chcieli nagrodzić kolejnymi „papierami-laurami”, poświadczającymi jego talent.
To zbędny glejt na pisanie.

Wróćmy do brzegu. Warto w tym zamieszaniu i bałaganie odnaleźć poezję Łukasza Barysa i tam szukać źródeł jego „zapatrzenia” w rodzinę, w prowincję, w śmierć, w „gadki – szmatki” Młodego.

Na przykład „TO”:

Stodoła
Depresja dotyka dzieci nagle, wciska w błoto,
między kostkę brukową. Depresję nazywamy
palcem. Przedsiębiorczy kuzyn ma kciuk
do interesów, parcie na złotówki; prze ciągnikiem
miasteczka, przez miasteczka prze. Uwalnia
rodziców od psychicznego balastu, ładuje
dzieci do stodoły: zgodnie z tabliczką mnożenia,
może klatką. Grunt to przęsła: połóż na sobie
dwoje, wyjdzie na twoje. Ściany pękają
w drzazgach jak podkoszulek na brzuchu kuzyna,
jak pobliska dyskoteka. Stamtąd wracają.
Podobne dzieci, umęczone pracą, rzucają
papierosami w siano, wołają: nami nikt
się nie zajął.

(https://tlenliteracki.pl/lukasz-barys-piec-wierszy/)

Nie będę dokonywał rozbioru wiersza. Porównywał, dokazywał. Zwracam jedynie uwagę na konsekwencje pisarza. To, co robi – (chwała Mu za To) – nie jest dziełem przypadku.
Ten wrażliwy facet obiera do ości i kości ciało człowieka umęczonego, który ma wiele tajemnic. Niewysłuchany zginie. Opisany trafi do książki.

***
Aby zachować pozory i „szkolność” pisania recepcji w tym kraju, zacytuję „o czym jest” nowa książka. Za wydawcą! (Uwaga! Będzie łzawo!)

„Marcel próbuje pogodzić się ze światem po niespodziewanej śmierci mamy. Szuka prawdy o sobie nad ziemią i pod ziemią, w telewizji i w trawie, w stodole i w szkole, w kościele i na cmentarzu. Bo wszędzie można znaleźć klucze do tożsamości, a to, co pozornie zapomniane, wzbudza szczególną ciekawość: tajemnicza przodkini Leokadia Be, trup żołnierza, duch dziadka, kolega z ławki, lalka po matce, wielka słowiańska wioska i zapomniana szkoła. Nawet obieranie ziemniaków z babcią może pomóc zasklepić pęknięcie w sobie, ale to nie takie proste, skoro wszędzie naokoło, w akompaniamencie burz, trąb powietrznych i długotrwałych susz pęka nasza rzeczywistość.
Nowa powieść Barysa to szczególnego rodzaju podanie o duchach, pamięci i przyrodzie. Powieść o współczesnej wsi, która ulega nieodwracalnej przemianie. Która nie przetrwa, lecz zostanie pożarta przez współczesność”.

***
Wróćmy do grillowania Barysa! A raczej nawiązań – powiązań.

Przypadek Zyty Oryszyn wymaga wielkiej publicystyki. Ale skupmy się na jej języku literackim. (Stachurę zostawmy z boku).

Jej twórczość w wielkim skrócie to „przepisywanie siebie, przepisywanie obcości”. To tytuł pracy Agnieszki Czyżak. Pisze ona — odnajduję tu (ja) analogię do pisania Łukasza Barysa — m.in. tak: „Głównym tematem twórczości staje się więc »pierwotna opowieść« o niemożności zakorzenienia się w świecie — nie tylko w przestrzeni destruowanego przez paroksyzmy Historii życia zbiorowego, ale i w przestrzeni prywatnej, jednostkowych doświadczeń egzystencjalnych. Poczuciem wykorzenienia, brakiem stabilizacji duchowej, emocjonalnej, ale i ekonomicznej czy społecznej obdarzona została większość bohaterów powieści Oryszyn. Rozpisanie doświadczenia wyobcowania, niemożności oswojenia niepojmowalnych, wrogich przestrzeni codzienności na polifonicznie zestawiony zbiór głosów i życiorysów skutkuje uspójnieniem wizji powszechności tych właśnie doświadczeń”.
(Zagadnienia Rodzajów Literackich, LVII z. 2 PL ISSN 0084-4446)

Dalej:
„Nawet najbardziej osobiste przeżycia ludzkie kształtowane są jednak przez kontekst sytuacyjny, społeczny. Umierający wchodzi w interakcje z innymi ludźmi, proces jego umierania dokonuje się zazwyczaj w instytucjach spełniających określone funkcje społeczne i podlegających określonym prawidłowościom. Na kształt procesu umierania znaczny wpływ ma także miejsce zajmowane przez umierającego w rodzinie, pełnione role życiowe, pozycja społeczna”.
(Antonina Ostrowska, Warszawa 1997, Wydawnictwo IFiS PAN)

I ta swoista deklinacja (ta z cytowanego tekstu powyżej) jest u Barysa zachowana, wychowana, dochowana.
Te konteksty. To formułowanie swoistego drzewa genealogicznego obleczonego w życiorysy duchów.
Łukasz Barys zachowuje prozatorską, socjologiczną dyscyplinę, a jednak sukces zawdzięcza poetyckiemu wydźwiękowi swoich książek. Swoich rozmyślań.
Bez „TEGO” nie byłoby NIC!

A teraz Hubert Klimko-Dobrzaniecki. O jego „Niech żyje śmierć!” pisałem tak:
(Październik, 2021)

»Jest kpina, jest dystans, jest śmiech przez łzy. Cztery rozdziały z życia ojca, syna, żony i pewnego cwaniaczka, który został opiekunem osób starszych. Przenikają się te narracje, uzupełniają. Mają literacki, życiowy klej.
Jest historia, która gdzieś w dalekiej głębi wspomnień mojego czytania, przywołała dwie książki, które niegdyś czytałem. Nie jest to prosta przekładnia, ale we mnie jednak rezonują.
Otóż podobny luz, ale i roztropność odnajdywałem w „Najlepsze, co może przydarzyć się rogalikowi” (Pablo Tusset, Amber 2004) i w „Komórce” (Ingo Schulze, W.A.B. 2009). Pierwsze skojarzenie wynika pewnie z opowieści o Misterze Botanicalu, który pojawia się niby przypadkiem w trzeciej części „Niech żyje śmierć!”, by potem zdominować finał książki. Natomiast „Komórka”, nie tylko, że w oryginale niemieckojęzyczna, to oddająca duchem tych wszystkich imigrantów, pracowników z Europy Wschodniej, którzy przeplatają niemal wszystkie strony książki Huberta Klimko – Dobrzanieckiego.
W obu przywołanych książkach jest też to, co silne tutaj: antysemityzm, marzenia, uprzedzenia, hipokryzja. Mnożenie i wymienianie tych cech jednak może nas zaprowadzić do refleksji, że takie pisanie to nic nowego, odkrywczego. A jednak – nie tylko ze względu na słabość do autora – przyznaję, że jest w tej opowieści magnes. Przyciąganie, które przywodzi na myśl własne niepowodzenia, niezrealizowane marzenia, wybierany konformizm. Może w tym pisaniu, nie tylko ja, odnajdujemy samych siebie. A pozór dystansu, który zachowuje autor, jest tylko zabiegiem literackim, że niby on jest obserwatorem, a nie uczestnikiem.
„We wszystkim, synu, potrzebny jest umiar” - mówi ojciec Ernesta, gdy przekonuje go, że odwiedzanie domów publicznych, nie jest wcale najgorszym rozwiązaniem. A na pewno lepszym niż kopulowanie z trąbką. Tylko, czy tego umiaru w tej opowieści czasami nie brakuje? Czy pisarz, kpiąc, może zdystansować się zupełnie od obrazu, który kreśli? Tak, pisarz może wszystko. Ale czytelnik, może też oczekiwać rozwiązań niestandardowych. A tego tutaj zabrakło. I to nie oznacza, że to błąd.
Hubert Klimko – Dobrzaniecki zaczyna książkę od absurdu, by potem podążać przez świat realizmu, komizmu i zwyczajnej ludzkiej głupoty. Groteska niemal podręcznikowa.«

!!!
To przydługi fragment (którym się nie napawam) z własnej recenzji, ale znajduje się dzisiaj w druku tylko i aż dlatego, że chciałbym, by Barysowe pisanie zmierzało właśnie w tym kierunku.

***
I Jeszcze Józef Kuśmierek, którego miałem zaszczyt poznać.
Cytat: „Najprzykrzejsza z manii prześladowczych – prześladowanie innych”.

- Prześladuj mnie nadal Łukaszu Barysie!




A na zakończenie fragment z „Jeśli przecięto cię na pół”:

„Budzę się rano, ubieram, wkładam książki do plecaka, idę do szkoły. Jak zimno i sucho. Listopad wita nas wiatrem, ten wiatr przesiąka przez skórę i mięśnie, strąca z drzew liście i porusza kamienie, sprawia, że człowieka bolą uszy. Jednak deszcz nie pada. Mam wrażenie, że zaraz dostanę gorączki. Tak mi źle, ciężko. Tak mnie bolą ręce. Wiatr podwiewa gałęzie, rzuca na ulicę. Babcię boli łeb. Zastanawiam się, czy mógłbym nie iść. Po prostu zostać w domu tak sobie. Albo iść na pola, albo za stodołę, siedzieć z Sabą na ławce przez pół dnia, albo po prostu nie wstać, zostać w kołdrze. Babcia miota się w dniach powszednich, odróżnia niedzielę od poniedziałku i święto od wtorku, ale właściwie nie zwróciłaby uwagi na to, że nie chodzę. Jest tam, a nie tu – mówię sobie i wkładam do plecaka książki, które są ciężkie i przez to potrafią mnie utrzymać w codzienności. Przeglądam się w lustrze. Mam szarą, poranną skórę, wokół ust mnóstwo wągrów i nawet wielkiego białawego pryszcza na brodzie, którego nie mogę wycisnąć, bo zostanie sam wulkan”.

* Zapory warg szturmują fale – tytułem mojego tekstu jest fraza z wiersza Łukasza Barysa, zatytułowanego „Rzeka”



popularne