Piękno trudu...
Piękno
ludu. Merete Pryds Helle. Tłumaczenie: Justyna Haber
– Biały. Wydawnictwo Marpress, Gdańsk 2022. Seria wydawnicza
„Bałtyk”. 414 stron
Jestem
zły (sic!), a z drugiej strony niezwykle poruszony.
„Piękno
ludu” to wyjątkowa fabuła. Tylko dlaczego tak sprzedawana?
Pozycjonowana?!
Portret kobiety umęczonej, stłamszonej,
poniewieranej. A nie (tylko) pokoleniowa opowieść o Danii.
Tłem
jest historia kilku duńskich familii. Ale na wierzch
wyłazi: cierpienie! Czy podobnych „aktów desperacji” nie
doznają, nie doznawały kobiety w innych krajach? Na przykład w
Polsce?!
Merete Pryds Helle pisze
o kobiecie
i
jej
całym
rodzinnym krwiobiegu. O upokorzeniach, o gwałcie, o stracie, o
poczuciu winny, o niedowartościowaniu, o przemocy psychicznej i
fizycznej.
Jest to bliźniacze – ale o wiele lepsze –
z „Testamentem”.
Nina Wähä kreśli
fiński krajobraz, Merete Pryds Helle duński,
ale
jakże globalnie uniwersalny.
Jest
to też podobne do „Rozrzuconych”
Liliany Hermetz.
Na pewno wspólnotowe z pisaniem Martyny
Bundy,
w kaszubskiej, kobiecej „Nieczułości”.
A
jednak jest to osobne. Duńska pisarka rozwodzi się nad czynnościami
pierwszymi, jak przygotowanie śledzi w curry. Odtwarza
smak szampana. Są
marzenia
o wyjeździe do USA. Policzki,
szturchańce,
razy
rozdawane
dzieciom. Żaden element nie
jest przegadany. Niemal wszystko pasuje do wszystkiego w
tym… rozgadaniu. Życie
po
życiu.
Każdy niuans, każde zaklinane rzeczywistości urzeka i
przekonuje, że oto droga ku szczęściu często jest podróżą w głąb
siebie, w samotność, w odrzucenie, w pokaleczenie.
Skaleczenie,
potrącenie, wytrącenie.
Abstrakt:
„Historia
rozpoczyna się tuż przed drugą wojną światową, na zapomnianej
przez Boga i ludzi niewielkiej duńskiej wyspie Langeland”.
Główną
bohaterką jest Marie. Zdaje się nam, że jest narratorką, którą
prowadzi nas za rękę przez dzieciństwo, przyspieszoną dojrzałość.
Wokół rejwach. Postaci jest sporo. Tumult nieszczęść,
przemilczania, przemocy, samotności.
Zbiory tak zasianego życia
nie mogą być obfite w szczęście. Pozory. Maskarada.
Fasada.
Ludzie się rodzą, zabijają, umierają w sposób
naturalny. Ginie pies, który wabił się „Adolf”. Była wojna.
„Musiał” zostać zastrzelony. A ktoś inny „musiał” ulec
przemocy, ktoś inny powiesić się na włóczce, ktoś inny wrzucić
martwe niemowlę do Bałtyku…
Skandynawia ma bogatą
tradycję prezentowania sag. Repertuar wydawniczy jest przeogromny.
„Piękno ludu” w tym mrowisku wyróżnia się zdecydowanie. Jest
niczym żywica wrzucona do wewnątrz, która stała się skamieliną,
bursztynem.
Możemy obracać ten kawałek naturalnego kamienia i
patrzeć, przyglądać się zatopionym owadom. Patrząc pod słońce,
zobaczymy ludzi…
Ich zastygłe życiorysy.
Justyna
Haber – Biały,
tłumaczka tej fabuły pisze, że pisarka „zamierzała
napisać autofikcyjną opowieść, ale podczas pracy nad
książką okazało się, że ta konwencja wymusi pewne ograniczenia,
a ona potrzebuje swobody, a by móc dowolnie operować losami ludzi i
zasłyszanymi w rodzinie historiami – tymi prawdziwymi i
fikcyjnymi”.
OK! Nie wiem, gdzie Merete Pryds Helle wytyczyła
granicę; gdzie jest zmyślenie, a gdzie relacja matki?! To nieważne.
Istotne, że to wszystko się klei i jest do bólu wiarygodne!
Tak,
chciałbym przeczytać kontynuację tej narracji, zwłaszcza gdy
wydawca informuje, że takowa powstała. A także dlatego, że
ostatnie stronice książki mnie ubodły. Są zbędne, ale rozumiem
potrzebę autorki, która musiała użyć klamry. Chciała coś
zamknąć, domknąć. Szkoda, że w tak powszechnie
stosowany
sposób. Ale ten mój „wstręt” do zakończenia nie
umniejsza wartości tej powieści.
Fabuły przemyślanej,
piekącej, skowyczącej.
Kiedyś pewnie uznano by, że
takie pisanie jest wbrew naturze i kulturze. Że przemoc fizyczna i
psychiczna była wpisana w rzeczywistość, która po trudach wojny
dopiero się kształtowała. Że nowoczesność przyniosła feminizm,
otwartość, dialog, empatię. To krótkowzroczne „obelgi”. Bo
dobrym można być „od zawsze”, a zło? Nikczemność ma różne
podłoża i źródła, ale nie można jej tłumaczyć tylko traumami.
Draństwo należy niszczyć i piętnować, a nasza Marie się
(niestety) na niegodziwości zgadza w imię „świętego spokoju”,
a skowyt rozsadza ją od środka.
Co jest zatem głównym
motywem „Piękna ludu”? Historia kilku rodzin, czy raczej
wewnętrzny obraz życia Marie? Literacki
rentgen Merete Pryds Helle to masywne urządzenie.
Pokazuje sporo. Mikroskop ukazuje natomiast
precyzyjnie niewidoczną
duszę. Punktem wyjścia jest życie Marie, ale spiritus movens jest
ułuda życia. Życia udawanego i szczęśliwego za wszelką
cenę.
„Piękno ludu” świetnie się sprzedało,
zyskało sympatię i laury, ale to nie jest weekendowe czytadło. To
proza inteligenta, przemyślna i cholernie piekąca.
Łączność
międzypokoleniowa. Z jednej strony spójnia, a z drugiej
wszędobylska rozdzielczość.
Społeczeństwo w soczewce.
Cienie i zmarszczki pod oczami. Pergamin ciała i jego opuchlizna. Ze
skrajności w skrajność. Od ściany do ściany!
„Piękno
ludu” – sam tytuł jest gorzką pigułką. Niby to obraz, na
którym wypięte pośladkami kobiety zbierają ziemniaki, a w tle
promienie słońca. Czegoś nieosiągalnego, nienazwanego, a przecież
znanego.
„Piękno ludu” – to fraza ojca tyrana. „Piękno
ludu” – to zbiór marzeń, który stoi
w kontrze ze zdjęciem lotniczym; czarno-białym szarym domem,
życiem. Zatem może raczej „Piękno trudu”?!
Boskie
zaklęcia to tylko formułki, nawet jeśli dźwięcznie brzmi ich
melodia. Życie nie jest ochronką dla pokrzywdzonych. Życie to
walka z biesami. Ludzkimi
bestiami.
Marie
przegrała. Marie wygrała.
8,5/10