Psalm bezsilności


HALT. Zapiski z domu trzeźwienia. Jakub Zając. Wielka Litera, Warszawa 2022. 272 strony.


Sprzedać można wszystko. Ostatnio proponowano mi zakup nowego życia, ale nie dogadałem się ani z aniołami, ani z diabłem… Wmieszał się w to wszystko bóg i rzekł: - Bądź sobą!
Staram się.
Jakub Zając usiłuje nie tracić rezonu i też wybiera indywidualizm. Jest on jednak krępujący i źle opakowany.
Mam wrażenie, że książka została wznowiona tylko dlatego, że jest „moda na alkoholizm”. To fatalna wiadomość!
Haltto książka dobra, ale fatalnie skrojona.
Haltto wyznanie. Terapeutyczna wojna. Walka z demonami i upiorami. Trup, upychany nogą w szafie, wyłazi i z rechotem pyta: - Wypijemy?!
Gdyby nie idiotyczny i (jakże) tani tekst Artura Górskiego, który reklamuje książkę jako literackie mistrzostwo alkoholowej narracji, tobym to kupił, a tak jestem wściekły.
Emocjonalnie zwichrowany.
Bo tutaj nie ma ani krzty Pilcha, grama Jerofiejewa. Jeśli szukać porównań, to jest próba nawiązania do twórczości Wiktora Osiatyńskiego.
Uporządkowany ekshibicjonizm mający walory lecznicze.

Patrząc z oddali, widzę autora upadającego. Widząc z bliska, obserwuję człowieka walczącego o siebie. Wciąż i bez ustanku.
Haltnie jest powieścią. To machina, której trybiki są smarowane przetrawionym alkoholem. Mój coming out jest zbyteczny. Zatem krótko; żyję zgodnie z instrukcją zapisu; hungry, angry, lonely, tired. Więcej? Terapia, którą – jako uczestnik, a nie wyłącznie świadek – opisuje Jakub Zając, to coś, co, w sposób zwielokrotniony, przeżyłem. Może dlatego w moim odbieraniu tej lektury tyle emocji. Tak zasadniczy brak obiektywizmu.

Książkę przeczytałem, relatywnie, dawno. Gdzieś dwa tygodnie temu. Tak! Odkładałem pisanie o niej i chętnie bym zrobił zmianę – podmianę i odłożył to czytanie do lamusa. To nie wina autora. To wina receptorów… moich.
Porzucając (własny) personizm, przystąpmy do krojenia pacjenta! Zacznijmy od wątroby.
Jakub Zając to przede wszystkim niepijący alkoholik. (Na)pisanie książki – czego autor nie ukrywa – ma cel terapeutyczny. Mieszanka podręcznika z dzienniczkiem uczuć. Dla tych, którzy zastanawiają się „jakby tu zasnąć”, „jakby tu nie niszczyć wszystkiego wokół”, „jakby pokochać siebie, by być kochanym”, to na pewno książka cenna. Dla tych, którzy nie piją, bo „nie chcą” (co jest równoznaczne z „Nie Mogą”), to lektura irytująca.
Więcej: wkurwiająca! I tak powinno być. Kto rozumie problem, ten pojmie sytuacyjny paradoks. Jednak – czego autorowi nie potrafię wybaczyć – paroksyzm tu rządzi, a nie… paradoks. Kolega Zając – tak wynika z zapisu – jest na oczywistym głodzie, jest w nawrocie.

Społeczność terapeutyczna ma takie prawo, że nie musi mieć dowodów, aby postawić kogoś „w stan oskarżenia”. Wystarczy przeczucie, intuicja, podejrzenie.
I ja przeczuwam najgorsze. Bo, gdy ktoś na lewo i prawo deklaruje swój ból, to znaczy, że niewiele pojął z terapii. W „AA” jest instytucja sponsora i Jakub Zając proponuje nam, byśmy MY odgrywali tę rolę. Całą gromadą! Stado wybawicieli.
To nierozsądne. To tani chwyt. Nie kupuję tego.
A z drugiej strony: Rozumiem! Każdy ma swoje sposoby na trzeźwość.

W języku człowieka uzależnionego latarnią, kagankiem oświaty są słowa „tu i teraz”. Ze słownika w ogóle wypadają takie zwroty jak „się”, „człowiek”, „nigdy” i „zawsze”. Piszę skrótami, a Jakub Zając tego nie robi. Rozkłada swoje pijaństwo na czynniki pierwsze. Tak mu się zdaje. Takie było założenie. Jednak między wierszami rozbrzmiewa tęsknota za porzuconymi synonimami chlania.
Pilch, Jerofiejew, Osiatyński pomarli. A Jakub Zając jeszcze nie wytrzeźwiał.
Gdyby uznać całą „operację” za grę pozorów, to jeszcze gorzej świadczyłoby o autorze. Wierzę mu jednak bezgranicznie. Respekt! Przyjmuję jego opowieść, ale sposoby napisania, a raczej rozpisania tej historii są obarczone pewnym błędem.
Ten błąd zwie się „rozdwojone ja”. Jakub Zając nadal ma „skrajne wersje samego siebie”. Z takim nastawieniem idzie się w przepaść. Leci się na gruzowisko, nie tylko wspomnień, co oczywistego upodlenia.

Jak należy pisać o alkoholizmie?

Nie mam bladego pojęcia!

Przeczytałem na ten temat ze sto książek (jeśli nie więcej). Nadal mi coś nie pasuje, coś uwiera.
Dydaktyka – tak. Ekshibicjonizm – naturalnie, bo bez tego traci się wiarygodność. Fantazja – zbędna. Literackość – a i owszem, lecz bez wylewania cystern wódy na każdej stronie.
Najważniejsza jest POKORA! Najważniejszy jest UMIAR! Pycha kroczy bowiem przed upadkiem.

Kiedyś w ośrodkach terapii uzależnień nie dostrzegano problemu „picia”. Były wydzielone oddziały w szpitalach psychiatrycznych, a narkomani trafiający np. do Monaru, po skończonej terapii „spokojnie” pili i nikt nie nazywał tego problemem.
Dzisiaj jest inaczej! Dzisiaj jest tyle miejsc, gdzie można szukać pomocy, żeby tylko „przestać pić”. O jednym z takich miejsc pisze Jakub Zając. Zmienia, odmienia życiorysy pacjentów, ale wciąż – pisze z pozycji świadka i uczestnika – jest w „tym” po uszy.
Historia alkoholu, jego produkcji i obyczajów picia jest prawie tak długa i bogata jak historia naszego istnienia”.
Opowieść o trzeźwieniu jest w prozie od zawsze. Obok miłości, śmierci, transcendencji i metafizyki, to stały element pisarstwa.
Ile można? Do bólu! Jeśli ma to pomóc „drugiemu”, to piszmy, czytajmy, głośmy dobrą nowinę życia bez wódy!

Dykcja jest jednakże ważna. Bo każdy alkoholik natychmiast wyczuje fałsz, gdy literat próbuje go przekręcić, przy użyciu tanich chwytów.
Alkoholikowi pijącemu nigdy, przenigdy nie można wierzyć. Alkoholikowi niepijącemu można (jedynie) starać się zaufać. Starać się – tu kładę akcent! Skoro tyle razy „dało się dupy”, to nie można teraz oczekiwać, że rodzina (jeśli jeszcze istnieje), że przyjaciele (jeśli nie zostali doszczętnie zdradzeni) i znajomi (nie ci od kielicha) – pijakowi we wszystko uwierzą. A następnie zawierzą im swoją przyszłość.

Abstynencja to nie jest trzeźwość. Tu w ogóle nie można postawić znaku równości. Tak jak między słowami: słuchać a słyszeć!
I ten aspekt – chyba najważniejszy – jest przez Jakuba Zająca dostrzeżony i rozpisany. Przeszkadza mi „rola ofiary”, którą przypisał sobie autor. To fałszywa nuta w tym, przejmującym, opisie.

Czas na wyleczenie!

Alkoholik ma zawsze sto wymówek. Po świętach, po urodzinach, po wakacjach. A bo zwolnili, a bo przyjęli, a bo nie rozumieją.
(Z)Rozumieć alkoholika się da! Nie próbujcie! Nie tłumacz się ze zła! Nałóg to silny i potworny wróg. Niektórzy go nienawidzą. Cytując terapeutę Darka Boryczkę, mówię: Tego Wroga Trzeba Miłować, Szanować!.
A Jakub Zając głównie – w opisie, bo nie wiem jak, jest na w życiu – alkoholu się boi. Strach paraliżuje. Strach przed napiciem się to tak naprawdę droga do picia.

W tej opowieści problem zasadniczym, z którym autor sobie nie poradził, jest wielowątkowość. Pisarz nie może się zdecydować czy chce być apostołem, głoszącym dobrą nowinę, czy może instruktorem, który objaśnia meandry trzeźwienia.
A w tle kocioł ludzkich dramatów. Pijacy jako bohaterzy? A dlaczego nie? Każdy, kto przestał świadomie pić, jest godny szacunku. Jest najdzielniejszym z dzielnych. Odciął łeb hydrze!

Gdy czytam, że niektórym picie „w ogóle” nie przeszkadzało, to jasna cholera mnie bierze.

Słyszę z offu mądrali, którzy wymieniają takie nazwiska jak: James Joyce, Charles Bukowski, Ernest Hemingway, Edgar Allan Poe, Truman Capote, Jack Kerouac. Lista jak litania! Długa i niemądra. Fatalny spis upadku, a nie wielkości!
Wszyscy stworzyli dzieła, ale każdy z osobna był dla siebie i bliskich potworem.

W imię czego? Naszego uwielbienia?!

Wyjaśnianie i tłumaczenie, szukanie źródła picia jest do pewnego momentu zbawienne. Pozwala „zajrzeć w siebie”, ale uporczywe ściganie przeszłości jest drogą donikąd.
Ciągłe użalanie się jest i powtarzanie „świat mnie nie rozumie” to picie na sucho.
Mam nadzieję, że Jakub Zając przetrząsnął już wszystkie kąty i potrafi też napisać książkę, w którego nie będzie ani kropli alkoholu i nie będą to tylko rozprawki o literaturze, z których autor też jest znany.


Tytuł tekstu to nawiązanie do wiersza Romana Brandstaettera

popularne