Król jest (bardzo) nagi
Byk.
Szczepan Twardoch. Wydawnictwo Literackie, Kraków
2022.
Gdybym
starał się (usilnie) bronić „Byka”, to proszę nazwać mnie
osłem.
Od
ponad tygodnia chodzę z byczym łbem w chmurach i nie mogę pojąć,
o co tak naprawdę, k…, chodzi Szczepanowi Twardochowi.
Autor
„Morfiny” jest pewien, że może wszystko, nawet pisać
jednoaktówki. Takie, które średnio ogarnięty
nauczyciel
języka polskiego, uznałby
za młodzieńczy wybryk ucznia, który z braku laku, przekonuje, że
„kit” jest dobry.
Skowyt
młodości, obleczony, przez Twardocha, w szaty starego Ślązaka
to monodram skrojony chyba tylko dlatego, by pisarz przeżył kolejne
doświadczenie. BY stał się (wpół)reżyserem własnej
„sztuki”.
Oczywiście,
że znajdzie się cała rzesza pochlebców, pożytecznych (sic!)
krzykaczy, którzy kolejną książkę (!?) śląskiego autora,
uznają za arcydzieło.
Ja
na ten chór gwiżdżę.
Jeśli
Szczepan Twardoch chciał
kogokolwiek sprowokować to chyba tylko swoich adwersarzy, którym
przeszkadza nie tyle styl pisarski, ile styl bycia Twardocha.
Jeśli
„Byka” uznać za prowokację, to można temu czynowi przypisać
liche intencje. To
tak
niesmaczne i napompowane, jak marcowe truskawki w Biedronce.
Bohater
„Byka” to Ślązak, który warczy na Polskę i Polaków. Na
ciemną i obłudną masę mainstreamu.
Te
maski, te infantylne zawierzenia i zwierzenia wobec zmarłego, toż
to szkolna inscenizacja. Licealista mógłby lepiej to skroić i
uszyć. A może to jednak mi odbija. I nie rozumiem drugiego dna, bo
wciąż
sięgam do dna widocznego i przerażającego.
Twardoch czuje
się silny. Ma ku temu powody. Napisał kilka bardzo dobrych książek,
a „Morfinę” uznaję za majstersztyk, ale czy w związku może
pozwolić sobie na tak tanie chwyty? By opisać faceta dojrzałego,
upadającego anioła.
Boże,
ile w tym banalnych rozwiązań? Seksistowskich skrótów.
Narodowościowych przekrętów. Medialnych bom motów!
Rozumiem,
że dobry aktor jest w stanie uczynić arcydziełem książkę
telefoniczną, ale – na bycze rany – Byk w ogóle na deski teatru
nie powinien trafić. Bo – przez swoje ułomności – to niezwykle
szkodliwy tekst.
Zawsze,
można orzec, że to ja zwariowałem!
Narracja
sfrustrowanego faceta w średnim wieku. Załóżmy, że jest
kpiarskie alter ego pisarza. Facet mówi do łóżka. Zdaje się nam,
że do ojca. Miesza śląski z polskim. Słowo „kurwa”, które w
dramacie pada po stokroć, jest wyraźnie męskie, nie ma
narodowości. Na pewno nie jest w mniejszości.
Nasz
bohater chandryczy się, bo jest narkomanem. Wciąga zresztą twarde
(!) proszki na scenie. Jego głównym atrybutem jest telefon i głos
wewnętrzny. Głos jest rozdarty, a dialogi porwane i urwane.
Rozmowy
z kobietami, to parodia parodii. Konwersacja z dziennikarzami to
groteska groteski. Upadek wielkiego śląskiego twórcy (mowa o
bohaterze), który jest Hamletem za pięć groszy, w pewnym momencie
zamiast litości, wzbudza zgorszenie i śmiech.
Przeczytałem
w kilku miejscach nagłówki promujące nowy tekst Twardocha.
Mowa w nich o „nowym dziele wielkiego pisarza”. To kolejny dowód
na zidiocenie krytyki w Polsce. Ludzie, o umiar błagam!
Napiszcie
prawdę, że ten tekst jest szkolny, infantylny,
nietrafiony. Twardoch was
czyta i się śmieje, bo mam nadzieję, że sam wie, że się
wygłupił.
Książka
jest krótka. Szybka. Z fajnymi ilustracjami. Dobrą
okładką. Ale skrótowość
myśli jest samobójcza.
Dorosły,
rozklekotany facet. Jego ojciec – wspomnie, cień. Syn narratora,
który najpierw przez telefon, a potem z offu, próbuję ratować
straceńca. DO tego kobiety; żony, kochanki, sekretarki.
Boże
jak bardzo to przewidywalne, wręcz prostackie.
„Qui
trop embrasse, mal etreint“.
Bo tak; Twardoch chwyta
się wszystkiego i przegrywa. Nie jego bohater, tylko on twórca,
stwórca.
„Off
okazuje się czymś więcej niż marginesem: staje się środowiskiem
i ostoją niepokornych”. - napisał niegdyś o polskim dramacie
Marek Hendrykowski. Trudno nie zgodzić się takim, jasnym i
przejrzystym, stwierdzeniem, w kontekście także sztuki Twardocha.
Tylko że to chwyt ograny i obecnie… przegrany.
Przećwiczony
już zbyt wiele razy.
Teatr
to widowisko. Teatr to świątynia, a nie tancbuda, do cholery!
Nie
będę (bo nie chcę się wyzłośliwiać natrętnie), ale uważam
zagłaskiwanie Twardocha za
absurdalną czynność. Zresztą obrażanie jego twórczości też
nie. Bo on ma w nosie innych. To paradoksalnie dobra cecha tego
twórcy, ale świat zwariował, skoro każdy haft wznosi na
ołtarze.
Basta!
Filozofia
dramatu jest ukazana w krzywym zwierciadle. Jest zniekształcona.
Jest ośmieszona. To tupet. To pogarda. To „wypuszczone wiatry” w
towarzystwie, które – zgodnie z intencją autora – ma się
zachwycać smrodem.
„Paralelność
reguł dramatu i reguł świata to jedna płaszczyzna filozoficznego
ujmowania dramatu”. W „Byku” w ogóle nie ma o tym mowy. To
raczej szkolny pamflet, nic więcej.
I
jeszcze to nazwisko głównego bohatera: „Mamok”.
Cóż za finezja? Kurwa, cóż za odlot? Fantazja rozpędzonego
chwalipięty.
Nie
ma narzędzi dyscyplinujących tekst. Są tanie rekwizyty. Miałkie
aforyzmy. „Przedstawienie człowieka samemu sobie” jest
wiwisekcją, której dokonał nastolatek, a nie pisarz ceniony i
przez wielu wielbiony.
Dramat
(naprawdę dramat) w jednym akcie. „Antyliterackie ujęcie
teatralności” – tak, ale dlaczego – kurwa (cytując Mamoka)
– w taki sposób?!
Kiedyś było takie powiedzenie: „Jesteś cienki, jak kwit na węgiel”. Właśnie sobie przypomniałem, jak taki kwit wyglądał…