Jedynie Franczak ocalał...
Eksplozja.
Jerzy Franczak. Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022. Seria
Polska Proza Współczesna, 286 stron
Był
moment, że zakochałem się tej szkatułce, że traktowałem
„Eksplozję” jak niewyczerpany skarbiec. Potem okazało się, że
nie wszystko „złoto co się świeci”.
Nie
mogę zrozumieć pisarskiej tendencji do opowiedzenia… wszystkiego.
Zapełniony
(przepełniony), socjologiczny obraz społeczeństwa… Od Sasa
do Lasa. Kończy
się to tym, że na obwolucie czytamy; „oto Maria, nauczycielka
muzyki, nawiązała romans z nieletnim uczniem”. Romans jest na
wyrost i „od muzyki” brzmi fałszywie, bo to pani od rysunku
była…
Tak!
Bez wątpienia Jerzy Franczak dawno nie napisał powieści, zatem
musiał się wypisać, rozpisać, popisać!
Tak!
Miał świetny pomysł, by wpakować kilka „życiorysów” do
pudełka winiarni, które
pójdzie z dymem.
Tak!
Pisarz ma dar opowiadania, jednakże jest tak nieznośnym gadułą,
który w pewnym momencie zapomina, że ma słuchaczy, zatem „gada
dziad do obrazu”, a
wokół nikogo już nie ma. Przyszło znudzenie i ludziska uciekli w
popłochu. Nie przed „eksplozją”, ale przed męczyduszą.
Jerzego
Franczaka znam głównie z licznych pobocznych publikacji i jako
autora szczecińskiej „Formy”. Zauważyłem, że sporo pisarzy
przeniosło swoje pisanie stamtąd do Warszawy. Wiadomo! Państwowy
Instytut Wydawniczy to oficyna co się zowie. Ale czy
pisarska migracja oznacza zmianę stylu, porzucenie szczecińskiego
sznytu, przegadania? No, nie!
„Eksplozja”
to niezła powieść, ale gdyby ją okroić
o sto stron?! O! Tak! Wtedy, tak!
Przy
lekturze książki Franczaka, czytelnika dopadają skrajne emocje. Od
zachwytu po najzwyklejszą złość. Mieszanka wybuchowa, bo można
czytać i czytać, a można rwać włosy z głowy do samej łysiny, a
dysfunkcja będzie silna, wszechpotężna.
Mariusz
Szczygieł napisał fabularyzowany reportaż „Nie ma”. Franczak –
chyba zapatrzony – w niezwykłość tej książki uznał, że on
też może, ale po swojemu.
Nawet
gdy mruga do czytelnika, gdy gdzieś w okolicach 180. strony
odnajdujemy zapiski Lali, która w tajemnicy liczy wszystko, a gdy
jej mąż odkrywa jej pamiętniki, to nie dzieje się nic poza
skojarzeniem…
Urwane,
porozrywane na strzępy widokówki.
W
ogóle u Franczaka „nie ma” i „nic” to aluzyjne filary.
Opisuje życie swoich bohaterów do trzeciego pokolenia, ale z tych
poszukiwań niewiele wynika. Życie to pustka…
„Najbardziej
bezlitosną rzeczą na świecie jest miłość. Kiedy jej zabraknie,
pustki, która po niej zostaje, nic nie może wypełnić, nawet
wspomnienia”. (Keith Donohue, Skradzione dziecko)
Tak,
proszę Państwa – takie to banalne, tak skomplikowane…
Momentami
wygląda to tak, jakby pisarz miał kilka pomysłów na powieść.
Jednak pewnego ciepłego wieczoru wpadał na pomysł, że Tych
Wszystkich Ludzi można wrzucić do jednej książki. Do jednej
krakowskiej winiarni. I buch, para, koła w ruch…
I
jest katastrofa komunikacyjna. Wypadki z „kronik miłosnych”…
Proza
Jerzego Franczaka jest gęsta. Za gęsta, bo przegadana, bo
rozgadana. Czyta się dobrze, a jednak niesmak pozostaje.
Losy
Filipa, które są klamrą książki, są po prostu nużące. Bez
niego ta książka byłaby lepsza. Serio! Ten bohater nie ma w sobie
krzty kleju, by to spiąć, skleić, połączyć. To wydumana
koncepcja.
Najpierw
autor skupia się na dwóch paniach. Marysia i Joasia. Ich historie
wciągają, nawet wtedy, gdy rozciągają się na babcine romanse. W
tle dzieci, mężowie, troski, tajemnice, życiowe uwikłania i
powikłania.
Ale potem…
Potem zaczyna się… chrzanić. Każdy, kto siedzi w feralnej
krakowskiej knajpie, musi być opisany, rozpisany? Po jasną cholerę.
Kelner – kurdupel? Ok. Para z Francji? Ok? Ale ta
cała reszta?
Zbytek
łaski, panie pisarzu!
Tajemnice
„pojedyncze” rozpisane na chybił — trafił, przytrafił… A
może COŚ zażrę! I żre i połyka. Jest naprawdę świetnie, ale w
pewnym momencie ta konstrukcja zaczyna się sypać. Eksplozja! Zbyt
dużo materiału wybuchowego!
Zabrakło
w tej książce stopniowania. Ustalenia priorytetów. Filip to
kiepski „łącznik”. To raczej „przepalony bezpiecznik”
niewydarzonej młodości. Jego losy niech powędrują do innej
powieści!
Gdyby
książką zawładnęły kobiety, toby było dopiero coś! One to
robią, ależ oczywiście, ale autor uznaję, że to zbyt mało. On
chce więcej i, więcej i zrobiło się za dużo.
„Taki
charakter pisma” budzi moje zastrzeżenia, tylko dlatego, że
jestem wściekły na pisarza, że dobry materiał rozdrobnił,
rozmienił na drobne. To niezrozumiałe, wręcz niewybaczalne.
Tak,
tak! Zaraz usłyszę: - Tak miało być, to retrospekcja, a nie
pojedynczy portret. G... prawda! Wolę monidło niż
podróbkę „Panoramy Racławickiej”.
Pisarz
nie potrafi się zdecydować co formy, gatunku. Eksperymentuje i
wydziwia. Groteska? A dlaczego nie?! Pamflet? Ok! Drobiny reportażu?
A dawaj, syp! I tak to leci, nikt już nie jest w stanie zatrzymać
tej rozpędzonej lokomotywy…
Ta
fabuła mogła być jak francuska TVG. Rozpędzona, pięknie
zmierzająca od punktu „A” do punktu „Z”. A to polskie PKP,
niestety…
Pożytki
płynące z tej literatury są takie: Jerzy Franczak potrafi pisać
(to żadne novum), ale nie potrafi się kontrolować w swoim
pisarstwie (to już też wiedziałem). Takie wiadomości powinny być
dobrymi dla czytelnika, a są (o, paradoksie!) tylko ekspozycją „ja”
pisarza.
Pragmatyczna
funkcja literatury przegrywa z narcyzmem.
Szkoda!
A
gdyby tak postarać się o drugie wydanie (za jakiś czas).
Pokrojone, okrojone i przemyślane, a nie tylko rozpasane?!
Moja
wredność jest paskudną cechą charakteru, ale to „przerzuty”
choroby, na którą cierpię. Nazywa się ona bibliofilia
wszędobylska.
Za
dużo czytam, przeczytałem, dlatego wciąż marudzę i wybrzydzam,
wciąż liczę, że trafię na Polaka Mężczyznę, Który Potrafi
Opowiadać. Na razie – w tym kraju – tę umiejętność posiadły
tylko i wyłącznie kobiety i… Łukasz Orbitowski (sic!).
Tak!
Bo biega mi o umiejętność opowiadania, a nie… ględzenia!
W
literaturze nie ma tematów tabu. Literatura jest po to i dlatego, by
rozprawiać się ze wszystkim i ze wszystkimi, ale sugestia, że do
eksplozji w winiarni doszło, bo miał tam odbyć się
koncert klezmerski, a wokół kręciło się dwóch młodych
„Arabów”, to jest słabe, słabiutkie, cieniutkie.
Parodia? Czego? Tabloidów?!
A
jednak książkę warto przeczytać. Chociażby dlatego, by się po
wkurzać. Na krakowskiego akademika, na wiersze, które przywołuje,
na rozpasanie nieokiełzanej prozy.
7/10