Choreografia wygnania


Ru. Kim Thuy, 158 stron. Przełożył: Wiktor Dłuski. (Drzewo Babel, 2012) 

Kim Thuy, nominowana do alternatywnego Nobla. To nieważne. Ważne, co i jak mówi w "RU". A mówi przejmująco. 

RU -
znaczy po francusku "źródełko, mały strumyczek", a w przenośni "upływ (łez, krwi, pieniędzy)", wg słownika Le Robert historique. Po wietnamsku RU znaczy "kołysanka", "kołysać do snu".

Tysiące, miliony opowieści powstaje i jest wydawanych  bez słowa "ku". Ale tłumacz - Wiktor Dłuski - jak sądzę z premedytacją "gra" ku, byśmy nie zapomnieli o "Ru". O kołysance, która ma swoje źródełko. 
(Podoba mi się taki translatorski chwyt.)

Smutek i rozpacz miesza się w tej opowieści, jakby w wirówce uczuć. Kropelki, odmierzane i cedzone jak medyczny specyfik, łączą się z nadzieją. A ta prawie zawsze oznacza miłość i wiarę.
"(...) gdzie wyciągnięta ręka nie jest gestem, lecz chwilą miłości, przedłużoną po sen, po przebudzenie, po codzienność". 
Intrygujące jest w tym zdaniu zwłaszcza jedno słowo: przebudzenie. 
Głębokość, wyższość życia ułomnego jest "ogarnięta" przez pisarkę właśnie dzięki przebudzeniu. Czynności najtrudniejszej. Wymaga wyzbycia się emocji, nakazuje spojrzeć na świat oczami trzeciego, kogoś kto nie jest uczestnikiem. Kogoś kto "zakradł się" przez okno i widzi, i słyszy, i w rezultacie: opowiada. 

Czy to tylko "instalacja jakiegoś współczesnego artysty"? To muzeum wspomnień?
Czytając Ru czułem się jak literacki Henri. Autystyczny chłopiec. Uwięziony we własnym świecie. Jakbym nie słyszał, jakbym nie mówił, "chociaż nie jestem ani głuchy, ani niemy."
Opowieść Kim Thuy to historia niezaplanowanej wędrówki-podróży, ucieczki. Dzieje zmagania się z upokorzeniami, z dramatem wojny, z udręką prześladowań.
Historia na wskroś, czyli bez reszty, uderza w najdelikatniejsze struny. Pobudza wyobraźnie, ale także - od pierwszych stron - ją rozjusza. Bo opowiadamy się po stronie narratorki, po stronie dobra. Ale wokół jest pejzaż nie do zaakceptowania. Rodzi się w czytelniku wściekłość. Pisarka łagodzi opis, ale czytacz "smutnieje". staje się posępny i roztargniony.
Kim Thuy potrafi opowiadać. Robi to wyjątkowo. Także wtedy - a zwłaszcza wówczas - gdy mamy świadomość, że to historia czułości i relacji rodzinnych. Tych bliskich i dalekich. Tych osobistych i tych dostępnych dla publiczności.
Ru to wreszcie historia, która literacko udaje balladę, chociaż nią nie jest. Czyta się te słowa szybko - nawet za szybko i za łatwo - w obliczu tego czego i kogo dotyczą. I wtedy okazuje się, że farba drukarska nie sprostała naszemu (mojemu) wzruszeniu. Że papier to nie gąbka. Łzy rozrywają i marszczą zadrukowane strony. 

"Ciotka Sześć wsunęła do herbaty dziesięć złożonych we dwoje skrawków papieru i na każdym z nich wypisała jeden zawód, jedno zajęcie, jedno marzenie, które dla mnie wymyśliła... (...).
Takie papierowe "piekło i niebo". Zabawa w zainteresowanie światem, próba "ogrania" dziecka, by to patrzyło w przyszłość, by porzuciło toksyny przeszłości. Zabawa udana, przemyślana. Dająca nadzieję, że "to dziecko" będzie miało lepiej, że w ogóle zasłuży na lepsze, inne jutro bez traumy, jakiej doświadczyła jej rodzina, jej pokolenie.

W większości nas obraz Wietnamu to obraz Ameryki. To sprzeczne komunikaty o wojnie, ofiarach, torturach, podziemnym państwie w państwie. Wiele dobrych, ale i kiepskich filmów. Wietnam stał się synonimem amerykańskiej walki o innych z innymi. W Ru Wietnam jest inny. Zdaje się, że wreszcie prawdziwy i bardzo szczerze opowiedziany. Bo nikomu innemu, jak dziecku, nie możemy odmówić prawdomówności. Nawet gdy ubarwia, to robi to otwarcie i wiarygodnie.

Tę książkę można, a nawet należy, po pierwszym przeczytaniu - "brać" dosłownie i "na wyrywki". Można do niej sięgać jak poetyckiego tomiku. Wybrać fragmenty, a potem czytać je wyraźnie głośno oraz na głos. Wtedy i my stajemy się czynnymi świadkami opisywanej tułaczki. "Ten upływ czasu, to oderwanie, ten dystans". 
By napisać taką książkę trzeba być niezwykle dojrzałym emocjonalnie. Radzenie sobie z demonami jest frustrujące, jest wyniszczające (coś o tym wiem). A jednak Kim Thuy ma dar. Nabrała dystansu, ale nie oderwała się od tego co było, po prostu jest to niewykonalne i czas jest - Bóg mi świadkiem - nieubłagany, ale nie da się go pominąć, oderwać od siebie, powiedzieć, że "tego, a tamtego nie było". To tam w Wietnamie, ale także tu w naszym życiu, z pewnością TO się wydarzyło.
Przekłamywanie, zakłamywanie rzeczywistości - czasu, jest zwykłą blagą. Niepotrzebnym oszustwem.
Autorka przekonała mnie na wiele sposobów, że nie oszukuje, że relacjonuje delikatnie, bo inaczej nie chciała rozdrapywać ran. To czego nie widać, zostało w niej. Nie wszystko jest na sprzedaż.

Nota: 8,5/10

popularne