Odłamki czasu


1947. Świat zaczyna się teraz. Elisabeth Asbrink, 286 stron. Tłumaczenie: Natalia Kołaczek. (Wydawnictwo Poznańskie, 2017)

Sprawność z jaką autorka radzi sobie ze słowem, poruszając tak trudny temat, robi ogromne wrażenie. Od początku, od pierwszych stron kusi odwołanie do poezji. Pokusa słuszna, ale nazbyt banalna. Bo umiejętność władania frazami, to jedno, a drugie do znalezienie właściwego sposobu narracji. Ten tekst to bardzo dobrze przygotowane "gotowe danie". Pożera go się sprawnie i ze swadą, jednak tło i pejzaż książki, jest okrutny, jak najgorsza, piekąca zgaga.
Mamy rok 1947. Świat, a zwłaszcza Europa, nie ma pomysłu jak poradzić sobie z traumą wojny.

"Teraz, po zakończeniu wojny , wszyscy szukają zegarków - kradną je, ukrywają, zapominają albo gubią. Czas jest niepewny. Kiedy w Berlinie jest ósma wieczorem, w Dreźnie jest siódma, ale w Bremie dziewiąta. Rosyjski czas w rosyjskiej strefie, podczas gdy Brytyjczycy wprowadzili czas letni w swojej części Niemiec. Kiedy pada pytanie o godzinę, większość odpowiada, że nie ma. To znaczy zegarka. A może chodzi o czas?"

A potem "świat robi się większy". Feniks stara się powstać z popiołów. Tylko, że "świat jest pełen uchodźców, którzy chcą uciec, chcą się wydostać. Jedne granice są strzeżone słabiej, niż inne, drogi są wąskie i kręte, a miejscowi zajmują się swoimi sprawami."
Coś Wam to przypomina? Czy "coś" się nie powtarza? 

Rok 1947. Miesiąc po miesiącu. Dni cedzone przez durszlak. Durszlak tego co istotne i co z pozoru błahe. Ale całość tworzy zbitą, ogromną kulę. Toczy się ona przez wsie, miasteczka, zrujnowane metropolie. Nie omija wód i powietrza. Kula rozpaczy i determinacji.
Uciekają wszyscy. Ofiary i kaci. Ich drogi się krzyżują A Elisabeth Asbrink zabiera w tę podróż, pełną napięcia, nas - czytelników, jako potrzebnych (jej) świadków i obserwatorów. 
Są Francuzi, Węgrzy, Szwedzi, Amerykanie, Polacy, Ukraińcy. Są prawie wszyscy, których "to" dotknęło, których "to" dotyczy. A "godziny stały się przyjacielem i wrogiem".
"Świat nawiedziła bieda, jest wychudzony i pełen strachu, opanowały go kartki na żywność i ubranie". Ale życie toczy się dalej.
Christian Dior pokazuje swoją nową kolekcję. Naziści ukrywają się, by potem przez Skandynawię, przez Hiszpanię udać się do Argentyny lub innego kraju Ameryki Południowej. Owdowiała Eleanor Roosevelt pracuje nad kartą praw człowieka. Komuniści w Polsce mordują swoich przeciwników i fałszują wybory. Problem jest też z Żydami, z Palestyną oraz bezrobotnymi kontrolerkami w Londynie.
Autorka - jak trafnie zauważa Katarzyna Tubylewicz - opisuje z pozoru nieistotny kawałek czasu. Wyrwany z kontekstu fragment. Ale, gdy zagłębimy się w lekturę, to dosyć szybko sami dowodzimy, że rok 1947 miał ogromną rolę w budowaniu fatalnych fundamentów, obecnego świata. "Terror idzie dobrze wydeptaną ścieżką".

Laureatka Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego, autorka omawianej przeze mnie książki, ma niebywały dar opowiadania. W jej relacji losy jednostki są wtłoczone w tryby globalnej machiny. To pisanie jest pełne pasji i oddania. To przejmująca ballada o kolejnym okrutnym roku "zawiści" w historii ludzkości.
Na tle tej relacji wyróżnia się - pojawiający się jakby znikąd - rozdział: "Dni, śmierć".
Mamy otwarcie na osobiste skrawki przeszłości. Przejmującą opowieść o pochodzeniu, o przodkach. Jest nieodzowna melancholia, padają wytrawne deklaracje miłości i bolesne zatarte wspomnienia.
"Kiedy myślę o moim dziadku , pada gesty deszcz, szara kurtyna (...)."
A potem jest życie, jego opis. Jest twardo, trudno, miękko, lepko. Są łzy. Bo "nie ma nic poza imionami, deszczem, padającym jak imiona, imionami padającymi przez pokolenia."

"W tej niemoralności jeszcze była jakaś normalność". A sposób - zaznaczam - w jaki opisuje to autorka roku 1947 daje nadzieję, że ta normalność pozwoliła uratować ludzkość. Że nie wszystko marność, że nie wszystko musi być stracone. Losy jednej żydowskiej rodziny to lustro wielu pokoleń. Nie tylko łez i cierpień. "Czas to miejsce w cieniu."
Na tym tle przedstawienie francuskiego pisarza, demagoga i kłamcy Maurice Bardeche - robi piorunujące wrażenie.
Jego poglądy, że "dowody na ludobójstwo są sfałszowane", a "komór gazowych używano do dezynfekcji więźniów" - były głoszone tuż po wojnie, a co gorsza przez niektórych są kolportowane i dzisiaj.

Ta książka, to niebywały zbiór zdarzeń i ludzkich wyborów. Napisana jest w zaskakujący sposób, ale dzięki temu jest zauważona, staje się ważnym głosem w dyskusji o naszej (ludzkiej) kondycji.
Nota: 9/10

popularne