Głębia czarnej dziury
„Straszliwa
zieleń”, Bejamin Labatut. Przekład: Tomasz Pindel.
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec, 2023. Seria Powieść.
8/10
Nie
będę się nadto rozpisywał, bo czuję się zrobiony w konia.
Bo
– Drodzy Państwo – tłumacz, którego nazwisko stało się już
dawno marką. Tomasz Pindel! Bo – Moi Drodzy – zacne Wydawnictwo
Czarne i seria „powieść”.
A co mnie spotkało? Coś
niezwykłego. Ale COŚ, na czym zupełnie się nie znam.
Czytałem i czułem się, jakbym wrócił do dzieciństwa i oglądał
program „Sonda”. A potem wkroczył na scenę (jeszcze)
Wołoszański i wbijał mi do głowy tajniki fizyki i matematyki, a w
tle pożoga.
„Straszliwa
zieleń” to zacna fabuła, ale nie jest to lektura dla każdego. A
może jednak jest! Bo może niemal wszyscy powinniśmy zacząć
doceniać rolę nauki w naszym życiu.
Chociaż takich ludzi jak
Fritz Haber, nie chciałbym poznać nigdy!
Spróbujmy
jeszcze raz! Chilijski pisarz Bejamin Labatut napisał
detektywistyczne rozważania obleczone w naukowo publicystyczną
powieść. Świetnie przetłumaczył ją Tomasz Pindel. Książka
była nominowana do Nagrody Bookera.
(A ja nadal czuję się
skonfundowany).
Zaczyna się to tak, że zwala z nóg. O
nazistowskich oprawcach, którzy byli uzależnieni od narkotyków.
Metaamfetamina odmieniana jest przez kilka przypadków, ale
najważniejszy jest cyjanek. Mordercza dawka cyjanku – szybki
sposób na samobójstwo, który był w kwietniu 1945 roku rozdawany
dorosłym przez dzieci, jak cukierki. A wszystko w rytm muzyki
poważnej.
Wciąga Was?! To tylko odprysk tego, o czym
pisze Bejamin Labatut i żeby było jasne, to nie jest
książka z ciekawostkami. Raczej traktowałbym to jako opowieść o
niedostrzegalnej przez nas sile nauki.
Wiele lat temu,
czyli w moim dzieciństwie, w domu mojej wspaniałej babci Teresy
zawsze leżała „Gromada”. Była to gazeta przeznaczona dla
rolników. To oficjalne przesłanie, bo niczego nie pamiętam z
treści tam przekazywanych, poza ostatnią stroną. Była tam rubryka
„Nie z tej Ziemi”.
Rubrykę można by dzisiaj zapisać przez
wiele miesięcy, przepisując „Straszliwą zieleń”.
A
poważniej: - Jest to książka o sile nauki i że ludzie, którzy są
niesamowici, tak naprawdę mają mnóstwo dziwactw i można uznać
ich za… jednych z nas. Jednak ich pasje, ich mózgi są jakby…
inne, niewyobrażalnie zawiłe.
A jeszcze poważniej: - To
podróż przez szalony, nieraz okrutny XX wiek: czas wielkich odkryć
i wielkich zbrodni, które nierozerwalnie splatają się w
biografiach bohaterów Straszliwej zieleni. Autor prowadzi nas przez
sanatoria dla gruźlików, okopy I wojny światowej, komory gazowe
Auschwitz i aule największych uniwersytetów. Opisuje naukową
rewolucję oraz największych rewolucjonistów: tych, którzy
potrafili odkrywać nowe światy, ale długo pozostawali ich jedynymi
mieszkańcami.
Benjamín Labatut, podobnie jak oni,
dostrzega cały wszechświat tam, gdzie inni widzą coś pozbawionego
znaczenia i głębi. Sprawnie łącząc fakty z fikcją, tworzy
uniwersalną opowieść o potędze nauki i wyobraźni, ludzkich
upadkach oraz tym, jak wiele jesteśmy w stanie poświęcić w imię
tego, w co wierzymy.
***
Benjamín Labatut (ur.
1980) – chilijski pisarz. Urodził się w Rotterdamie, dzieciństwo
spędził w Hadze, Buenos Aires i Limie, a w wieku czternastu lat
przeniósł się na stałe do Santiago. Autor czterech książek
prozatorskich, zdobywca kilku nagród literackich. Powieść
Straszliwa zieleń znalazła się w finale Nagrody Bookera oraz
Amerykańskiej Nagrody Książkowej, a także otrzymała tytuł
jednej z dziesięciu najlepszych książek 2021 roku w rankingu „The
New York Times Book Review”. W swojej
twórczości Labatut inspiruje się dziełami chilijskiego
poety Samira Nazala oraz takich pisarzy jak
William Burroughs, Roberto Bolaño czy W. G. Sebald.
***
Czytając
„Straszliwą zieleń” nie skupiajcie się na ciekawostkach –
zwłaszcza tych okropnych. Nacisk kładźcie na ludzi. Jeśli
naprawdę traktować tę książkę jako powieść, to nie mamy
innego wyboru. To jednostka jest ważna. Jej możliwości,
ograniczenia i bezkres zachowań.
A jednak nie tylko ludzie! W
ubiegłym roku na wrocławskim śmietnisku znalazłem „Przewodnik
do oznaczenia roślin” (Józef Rostafiński, Olga Seidl – PWRiL,
Warszawa 1972). Książka młodsza o kilka miesięcy ode mnie, a
stała się dla mnie podstawą do przeredagowania mojego tomiku
wierszy (leży w kilka wydawnictwach). Ponadto książkę traktuję z
namaszczeniem i wciąż wierzę, że stanę się znawcą ziół,
zwłaszcza że od grudnia mieszkam na kaszubskiej wsi i łąk, lasów
i zagajników tutaj od... diabła. '
***
Z
tą książką można się bawić! Naprawdę! Propozycja: wybierzcie
opisywanego naukowca (bo autor głównie skupia się na facetach) i
szukajcie w sieci, bibliotekach wieści o nim. Ja wybrałem pewnego
(nazwisko znajdziecie w … powieści) ekscentrycznego matematyka,
która założył w domu komunę. Potem ją rozwiązał, zamieszkał
na odludziu, jeździł rzęchami i z nikim nie rozmawiał, poza
nastolatką, której pomagał w testach. Potem jednak musiał wrócić
na uczelnię, bo pieniądze się skończyły. Jego studenci patrzyli
na niego jako na obdartusa, który śmierdzi i zasypia w salach
wykładowych, a mężczyzna to jeden z największych mózgów świata.
Taka historia : )
***
To,
co zachwyca w tej książce to język. Jest to napisane nie tylko
przystępnie, ale językiem literatury pięknej. I tutaj ukłony –
kolejne – ślę w stronę tłumacza.
Jednakże – wciąż
czuję się dziwnie zdziwiony. Bo byłem nieprzygotowany. Chociaż
wystarczyło spojrzeć na blurby. Nazwiska ich autorów mówią
wszystko. Łukasz Lamża i Wojciech
Orlińskiego.
Orlińskiego teksty czytałem przez lata w
„Wyborczej”. I jego naukowe poszukiwania traktowałem jak niegdyś
rubrykę w „Gromadzie”. Czułem się (znowu) dzieckiem. Świetne
uczucie.
Inaczej ma się sprawa z Łukaszem Lamżą. Nigdy
(sic!) nie kupiłbym jego książek, bo to nie mój krąg
zainteresowania. A jednak przeczytałem dwie jego publikacje. Obie w
szpitalu. Pożyczyłem od pacjenta, który wierzył, że jest
wcieleniem Alberta Einsteina. Zatem domyślcie się, na jakim wtedy
leżałem oddziale. Zatem „Światy równoległe. Czego uczą
nas płaskoziemcy, homeopaci i różdżkarze” oraz „Granice
kosmosu – granice kosmologii” łyknąłem w dwa dni. Śmiałem
się do łez, byłem przerażony do szpiku kości. A mój szpitalny
Einstein już chciał mi wręczyć pozycje swoich
kolegów, kserowane w osiedlowej „Żabce”, ale wypisali
mnie ze szpitala. Czułem się uratowany i rozpoznany „bez granic”
przez lekarzy i chorych i rzecz jasna naukowców.
***